Szłam powoli i bezszelestnie. Miałam dobry słuch i byłam w stanie z ulicy usłyszeć ciche klikanie lub szuranie umarlaków, gdzieś w głębi domu. Na szczęście one raczej nie słyszały mnie, lata praktyki.
Od dłuższego czasu nic nie jadłam, więc pierwsze czego zaczęłam szukać był prowiant, w następnej kolejności broń. Póki co byłam zaopatrzona jedynie w plecak wojskowy i tępy nóż do mięsa.
Po kilkudziesięciu minutach trafiłam na supermarket. Znalazłam wejście dla pracowników i tamtędy dostałam się do środka. Z uniesionym nożem i grubą gałęzią, znalezioną wcześniej na chodniku, szłam alejkami sklepu. Zbierałam różne konserwy i krakersy, ale nie za dużo, tylko by zapełnić najwyżej połowę plecaka.
Przy kasie znalazłam środki przeciwbólowe, wzięłam kilka opakować i zabrałam się za poszukiwania bandaży, po drodze zgarnęłam jedną butelkę wody mineralnej. Coś mi tu śmierdziało. Szło zdecydowanie za łatwo. Ale czy w życiu zawsze musi być trudno? Z biegiem czasu odkryłam, że odpowiedź na to pytanie zawsze brzmi identycznie: tak, życie to tor przeszkód, który nie ma końca.
Zapięłam porządnie plecak i z uniesioną bronią, jedyną jaką na chwilę obecną i prawdopodobnie późniejszą posiadałam, ruszyłam przed siebie. Na ulicach wiało pustkami, otworzyłam jedynego batona, jakiego wzięłam i zaczęłam go powoli jeść. Może i byłam głodna, ale zjadłam ledwie połowę. Nauczyłam się oszczędzać jedzenie. Nie miałam nikogo, kto mógłby pomóc mi je zdobyć i było duże prawdopodobieństwo, że gdy tylko opuszczę to miasto, szybko nie trafię do następnego.
Nie spieszyło mi się nigdzie, więc szłam wolno, nawet nie zwracałam uwagi na to, czy mnie słychać, nie wierzyłam w to, że przejdę przez to miasto niezaatakowana przez choćby jednego Walkera.
Nie trwało to długo, a usłyszałam szuranie. Dwóch, czy trzech osobników. Spojrzałam na moją gałąź i uśmiechnęłam się do niej. Przyspieszyłam tempa, a zza zakrętu wyłoniły się dwa potworki drugiego stopnia. Ruszyły w moją stronę i przystąpiły do ataku. Tego pierwszego udało mi się porządnie zdzielić gałęzią, ale z drugim miałam lekki problem, jednak poradziłam sobie i już po chwili rozwalałam mu głowę. Na boki rozprysnęły się części jego czaszki. Z jego przyjacielem poradziłam sobie w podobny sposób. Miałam dzisiaj wyjątkowo zły humor, więc pewnie dlatego tak szybko ich wykończyłam.
Szłam już jakiś czas i w końcu się poddałam. Powoli zmierzchało, więc postanowiłam się gdzieś osiedlić na tę jedną, czy dwie noce.
Na pograniczu lasu i miasteczka znalazłam wysokie drzewo. Nie wiem, jaki gatunek, grunt, że wysokie i z grubymi rozłożystymi gałęziami, przy czym pierwsze półtora metra nad ziemią.
Wspięłam się dość wysoko i przywiązałam do gałęzi grubym sznurem. Dokończyłam jedzenie batonika i oparłam się o pień drzewa. Przez liście oglądałam coraz ciemniejsze niego, w końcu zaczęłam liczyć gwiazdy i zasnęłam.
***
Obudziło mnie ciche warczenie i rzężenie. Spojrzałam w dół i dostrzegłam siedmiu zainfekowanych. Cholercia. Z tyloma raczej nie dam sobie rady gałęzią i tępym nożem, pomyślałam z irytacją. Odwiązałam sznur i ukucnęłam na gałęzi, patrząc w dól, z nadzieją, że sobie pójdą.
Ale nie poszli. Przynajmniej kilka godzin koczowali pod tym drzewem i wciąż tu są. Super. Będę tu siedzieć, aż umrę z głodu albo się znudzą. Lepiej sobie czasu zorganizować nie mogłam.
<Ktoś? Coś?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz