sobota, 3 maja 2014

Od Trish

Od około miesiąca mieszkałam w starej, ledwo stojącej stajni. Zaczynała powoli śmierdzieć stęchlizną rozkładających się trupów zainfekowanych, których każdego dnia zabijałam coraz więcej. Czułam, że nie wytrzymam w tym miejscu dłużej, chociaż ogromne kopy słomy były bardzo wygodnym i ciepłym posłaniem.
Obudziłam się wcześnie rano, rozciągnęłam i sprawdziłam, czy schowane w lesie zapasy puszek z jedzeniem nadal tam są. Był to kolejny problem – w każdej chwili ktoś mógł je znaleźć i po prostu ukraść. Nierozsądne z mojej strony było zostawianie ich tam. Był to kolejny powód, żeby zabrać z tamtego miejsca swoje cztery litery i znaleźć jakąkolwiek żyjącą, ludzką duszę.
Związałam długie, brązowe loki w niechlujnego kucyka i wybrałam się do pobliskiego miasta w poszukiwaniu torby, która pomieściłaby całe pożywienie, które zdołałam zdobyć w ciągu tych wielu dni walki o przetrwanie.
Na każdy swój krok musiałam uważać. Nasłuchiwałam najcichszego szelestu liści pobliskiego lasu, skowytu dzikich zwierząt albo niemiłosiernego jęku zainfekowanych. Tych ostatnich obawiałam się najbardziej. Szczęśliwie znajdowałam się obok starego magazynu, sięgnęłam więc po metalowy łom oparty o ścianę i zamachnęłam się nim, gotowa do ataku.
Jednak nic się nie zbliżało. Nie wyczuwałam niczyjej obecności. Byłam w tym mieście kompletnie sama. Delikatnie rozluźniając się zajrzałam do magazynu. Było tam dość ciemno i chłodniej niż na zewnątrz. Pocieszył mnie jednak fakt, że budynek prawdopodobnie nie został odkryty i wszystkie rzeczy znajdowały się na swoim miejscu, mogłam więc zdobyć wiele pożytecznych przedmiotów.
Odrzuciłam łom i przekroczyłam próg. Rozejrzałam się dookoła i zapaliłam stojącą w kącie przestarzałą lampę naftową. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy był kosz pełen konserw, pudełek z krakersami i upieczoną dziczyzną.
„Ktoś musiał tu mieszkać, zanim zainfekowani się nim zajęli” – przeszło mi przez głowę. Skrzywiłam się na tę myśl. Podeszłam bliżej znaleziska i z przerażeniem stwierdziłam, że tuż za nim leżą dwa martwe ciała. A właściwie ich resztki. Zombie miało niezłą ucztę.
Niedaleko kosza leżał dość duży plecak. Sięgnęłam po niego – okazał się pusty. Założyłam go szybko na plecy, wzięłam jedzenie i udałam się z powrotem do lasu. Wszystko ładnie przepakowałam do tobołka i byłam gotowa do drogi. Wyruszyłam.
Nie wiem, jak długo szłam. Nie przerywałam swojej wędrówki – szłam dzień i noc, bez przerwy na sen, jedzenie, czy chociaż krótki odpoczynek. Bałam się, że jakikolwiek przystanek może być ostatnim w moim życiu.
Włócząc nogami, ledwo dysząc, usłyszałam kroki. Zatrzymałam się i przez chwilę nasłuchiwałam. To nie były te ZŁE kroki. To nie zainfekowani. To te kroki, za których dźwiękiem tak bardzo tęskniłam. Oparłam się o pobliskie drzewo i czekałam, aż kroki dotrą do mnie.
Droga w moją stronę zajęła obcej postaci dość długi okres czasu. Prawie zasypiałam, kiedy szelest usłyszałam bardzo blisko siebie. Otworzyłam szeroko oczy, przez które – swoją drogą – ledwo już patrzyłam i  pojawiła się przede mną wysoka postać, której twarz była dla mnie niestety nierozpoznawalna. Nie widziałam nic, po czym zemdlałam.
 
(ktoś dokończy?:) )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz