wtorek, 27 maja 2014

Od Nathana, C.D. Phoenix

- Ale mnie to można tak zostawiać?! - wydarłem się za nią.
Odpowiedział mi radosny, słodki śmiech. Sam też się zaśmiałem.
Uwielbiam tą dziewczynę!
Phoenix była jedną z tych pokręconych lasek, przy których nie sposób się było nudzić. Cały czas można było sprawdzać na ile ci pozwoli, co zrobi, jak zareaguje, a przewidzenie jej reakcji było cholernie trudne. To zajebiście mnie kręciło... Ale i martwiło.
Przez ten czas kiedy byłem jeszcze z Markusem, a później sam, nauczyłem się radzić sobie sam. Uważać sam na siebie, nie zważać na nic innego. A teraz? Znów jestem w grupie, w której zaczyna mi zależeć na innych. Większość postrzegała mnie jako niebezpiecznego, oschłego drania, który bez mrugnięcia okiem zabija nie tylko martwiaki, ale i ludzi. tylko, że prawda była z goła odmienna. Ja cholernie szybko się przywiązywałem i byłem jak ten pies, który wybiegnie na autostradę żeby pomóc potrąconemu koledze, nawet jeśli to oznacza, że podzieli jego los.
I to był mój największy problem. Kiedyś przez to przecenię swoje możliwości i dam się posiekać.
Nie wróciłem do obozu. Zbliżyłem się tylko do niego i wlazłem na wielkie drzewo. Usiadłem na gałęzi tak, żeby widzieć ludzi na ziemi, ale i spory kawałek lasu. Z kieszeni wyciągnąłem osełkę i oderwałem rękaw swojej koszuli. Zacząłem czyścić maczetę z zakrzepłej krwi. Obserwowałem przy tym otoczenie. Miałem aż za dużo do przemyślenia, a to nigdy nie było moją mocną stroną. Wolałem działać, wolałem tu i teraz niż rozpamiętywać przeszłość, czy zastanawiać się nad przyszłością, ale czasami trzeba było siąść i się zastanowić.
Najlepiej byłoby gdybym stąd odszedł. Znów zaczął radzić sobie sam. Tylko, że... nie byłbym w stanie zostawić Phoenix, Amelii, Emily i Anny. Martwiłbym się do cholery, czy są całe.
- Markus miał rację - mruknąłem pod nosem. - Kretyn ze mnie...

<Phoe? A Ty co porabiasz?>

poniedziałek, 26 maja 2014

Od Phoenix, C.D. Nathana

Westchnęłam śmiejąc się przy tym. Ten koleś naprawdę jest niemożliwy... Ale właśnie to mi się w nim podoba. Nigdy nie wiadomo co zrobi, jest nieobliczalny. Podbiegłam za nim sama nie do końca wiedząc co robię. Złapałam go za kołnierzyk starej, wypłowiałej koszuli i przyciągnęłam do siebie.
- Mnie się tak nie zostawia, wiesz? - zapytałam tuż przed pocałunkiem. Wpiłam się w jego usta z siłą o jaką bym się nie podejrzewała. W ciągu tych paru chwil czułam się wspaniale. Wszystkie moje zmartwienia zniknęły, a złe wspomnienia zostały zastąpione tymi dobrymi. To fascynujące... Mam kolejny powód by trzymać Nathana przy sobie żywego. Sprawiał, że i ja chciałam żyć pomimo tylu trudności. Przerwałam pocałunek i oblizałam oscentacyjnie wargi.
- No. Właśnie tak to miało wyglądać, kochasiu. - Uśmiechnęłam się i poklepałam go po piersi. Po jego twarzy mogłam poznać, że po raz kolejny udało mi się go zaskoczyć. Odwróciłam się i wciąż uśmiechając się zwycięsko ruszyłam do obozu. Wiedziałam, że Nat pewnie pójdzie za mną, ale narazie miałam zamiar go ignorować. Jeszcze sobie coś pomyśli... To nie było tak, że nie chciałam... Przespać się z nim. To poprostu wydawało się być nie na miejscu. A co jeśli zajdę w ciążę? Nie mamy tutaj żadnych środków zapobiegania takim wypadkom... A nawet jeśli są, to tak stare, że nic by nie pomogły...

<Nathan?>

Od Nathana, C.D. Phoenix

Westchnąłem ciężko. To faktycznie było... złe. Aż za dobrze wiedziałem jak to jest się przejmować innymi, przywiązywać się, a później cierpieć.
- I dlatego powinienem działać sam... - wyszeptałem sam do siebie, bardzo cicho.
Phoe stała wciąż... Wydawała mi się teraz taka mała, delikatna, bardziej niż wcześniej, gdy udawała słodką i nieporadną. Teraz nie udawała, teraz naprawdę była zgubiona. Przyciągnąłem ją do siebie i pogłaskałem po głowie.
- Nie martw się, mała - powiedziałem tuląc ją. - Sporo już przeżyłem i nie spieszy mi się na drugą stronę, ale tak się składa, że ty też musisz o siebie dbać i pilnować, żeby coś cię nie wżarło. Słyszysz?
- Dlaczego? - spytała unosząc wzrok.
Parsknąłem i pokręciłem głową. Wiedziała, ale oczywiście musiała to usłyszeć. Kobiety...
- Bo jestem jak ten cholerny pies i szybko się przywiązuję. Lubię cię, mała... No i jeszcze, kiedy wreszcie postanowisz skończyć z celibatem, to musi cię mieć kto rozdziewiczyć, nie? - moja dłoń automatycznie zjechała na jej tyłeczek.
- Perwert! - syknęła, ale nie odsunęła się ode mnie.
- Czyli jednak chyba mnie trochę lubisz... i chcesz, skoro jeszcze nie zarobiłem po pysku. Miło to wiedzieć - uśmiechnąłem się do niej ślicznie i nachyliłem się. Zatrzymałem się milimetr od jej ust i kiedy już była pewna, że ją pocałuję, minąłem jej usta i cmoknąłem ją delikatnie w policzek.
Spojrzała na mnie zdziwiona kiedy odsunąłem się od niej i ruszyłem w stronę obozu.
- Idziesz, czy czekasz na kolejnego truposza? - rzuciłem.

<Phoe? Jak ja kocham się drażnić ❤ >

Od Phoenix, C.D Nathana

Patrzyłam się na to wszystko osłupiona. W mojej głowie pojawiły się obrazy jak Nathan pada bezwładnie na ziemię z mojej winy. To było nie do zniesienia. Kiedy tłów clicker'a upadł, a jego łeb potoczył się po ziemi, Nat zaczął coś krzyczeć łapiąc się przy tym za bok. Szybko do niego podbiegłam i zaczęłam sprawdzać czy jest cały.
- Nic ci nie jest? - spytałam przejęta, oczami wyobraźni wciąż widząc najgorsze.
- To tylko zadrapanie, mała. Nie przesadzaj. Przed chwilą jeszcze na mnie warczałaś, a teraz się o mnie martwisz?
- Tak.... - jeknełam. - Nie mogę cię stracić rozumiesz? Zbyt dużo osób zginęło z mojej winy i nikogo więcej nie mogę stracić. - nerwowo machałam głową, by odpedzić złe wspomnienia i łzy. Nat złapał mnie za ramiona każąc mi się uspokoić.
- Co masz na myśli? Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? - zapytał dziwnie poważnie. Spojrzałam na niego.
- Bo z jakiegoś powodu jesteś dla mnie ważny! Sama nie wiem dlaczego i wierz mi wolałabym żeby było inaczej... To wszystko komplikuje! - wyrwałam mu się i zaczęłam chodzić w kółko. - Nie chcę znowu się o kogoś martwić. Już wystarczy, że muszę się martwić o siebie, a kolejna osoba to już za dużo. Nawet nie chcę sobie wyobrażać co będzie jak odejdziesz...

<Nathan? Słoneczko moje kochane :*>

Od Nathana, C.D. Phoenix

Sapnąłem gniewnie i pokręciłem głową.
- Koszmar z tymi babami! - warknąłem i popędziłem za Phoenix.
Jak znam życie to się w coś wpakuje, tak samo jak Amelia. No i oczywiście znowu będzie na mnie. Wielki, zły, okropny Nathan znów wyprowadził dziewczynę z równowagi, wkurwił ją, a ona, przez niego, zrobiła sobie krzywdę. Niedobry Nathan, niedobry....
Znalazłem Phoe siedzącą pod drzewem. Kolana pociągnęła pod brodę. Miała zbolałą minę.
Gdy dziewczyna mnie usłyszała obróciła twarz, lekko przestraszona, ale strasz szybko ustąpił miejsca złości.
- Czego tu chcesz?! - warknęła.
- Nie powinnaś się sama włóczyć po lesie, wiesz o tym?
Prychnęła tylko gniewnie.
- Chodź, wracamy do obozu - zarządziłem.
- Po co?! Żebyś mógł się ze mnie nabijać? - odwróciła wzrok i mocniej podciągnęła kolana.
Warknąłem zły.
- A dlaczego do cholery mam się z ciebie nabijać? Bo co? Bo nie pozwoliłaś, żeby byle kto się dobrał do ciebie? Nie wiedziałem, że jesteś dziewicą, ale to nie znaczy, że mi to przeszkadza, ani że ci odpuszczę. Podobasz mi się - oznajmiłem.
Phoenix spojrzała na mnie uważnie, jakby chciała odnaleźć w moich słowach kpinę czy coś podobnego.
Usłyszałem szelest i klikanie.
- Cholera - syknąłem podnosząc dziewczynę i zasłaniając ją swoim ciałem. Wyszarpnąłem maczetę w ostatniej chwili, bo monstrum wyskoczyło z zarośli. Zamachnąłem się solidnie, ale o milimetr chybiłem łeb potwora i trafiłem w szyję. Zdeformowane łapsko clickera zawadziło o moje żebra, a siła uderzenia niemal mnie powaliła. Zdołałem jednak wyszarpać swoją broń i zadałem kolejny cios gdy potwór skoczył na Phoe. Tym razem łeb spadł z ramion monstrum i potoczył się w krzaki.
- I tak się kurwa kończy bieganie samopas po lesie! - warknąłem na dziewczynę rozmasowując bok, który bolał jak cholera.

<Phoe?>

Od Phoenix, C.D. Nathana

- Przykro mi. Ja ci nie pomogę, jak chcesz to schowaj się w krzaki i sobie ulżyj, bo innego wyboru nie masz- Burknęłam i zaczęłam odchodzić od niego. Jak zwykle pod wpływem impulsu zrobiłam coś, czego teraz będę żałować. A najgorsze było to, że chciałam więcej... Dlatego w tej chwili muszę pobyc sama i na pewno nie przebywać w jego towarzystwie. Tylko Bóg wie jak to by się mogło skończyć. O ile w ogóle istnieje... Udało mi się przejść dwa kroki, bo potem zostałam oczywiście złapana... Ten perwert nie mógł mnie teraz zostawić w spokoju.
- Znowu uciekasz? To ty mnie pocałowałaś, mała. A teraz zostawiasz mnie na pastwę losu?
- Właśnie tak, a co myślałeś? Że się na ciebie rzuce bez zastanowienia? Nie ma mowy. Dla mnie to coś więcej niż tylko sex. - powiedziałam próbując wyrwać rękę z jego uścisku. Problem był w tym, że tak naprawdę nie chciałam, żeby mnie puszczał.
- Zaraz... Coś więcej mówisz? - zapytał patrząc na mnie z zainteresowaniem.
- Tak. Nie jestem taka jak ty.
- To prawda nie jesteś. To dlatego, że jesteś dziewicą, mała. Mam rację? - moje oczy się rozszerzyły. Skąd on...? Czy to, aż tak widać? Na moje policzki powoli wpłynął rumieniec. Czułam się upokorzona i to przed Nathanem, co tylko pogorszyło sytuację. Ścisnęłam wściekle wargi i zęby powodując okropny ból.
- Puszczaj mnie! - warknęłam i pociągnęłam mocno rękę w dół i uwolniłam się z uścisku. Popedziłam szybko w stronę lasu, wciąż próbując odegnać łzy. Byłam taka głupia, że myślałam, że mnie zrozumie. Pewnie teraz się ze mnie śmieje. W końcu zatrzymałam się i łapiąc się za brzuch upadłam na kolana. Dlaczego tak bardzo się tym martwię? Usiadłam opierając się o drzewo. Jak można być taką idiotką.

<Nathan?>

niedziela, 25 maja 2014

Od Nathana, C.D. Phoenix

Stałem jak wryty. Nie sądziłem, że Phoenix zrobi coś takiego, a już tym bardziej, że tak zajebiście będzie mi się to podobać.
- To było... niezłe! - stwierdziłem sam do siebie.
Nie! Niezłe to mało powiedziane. Nabrałem na tą dziewczynę ochoty... Takiej prawdziwej.
- Nat, debilu, opanuj, że się - warknąłem sam na siebie.
Taaa jeszcze teraz mówię do siebie. Zaczyna mi jednak odwalać. No czego niby można było się spodziewać? W koło śmierć i apokalipsa w najlepsze, mój brat jest gadającym zombie, a ja znów myślę nie tą częścią ciała, tak jakby to wszystko wokół się nie działo na prawdę.
Najpierw Amelia, która, bądź co bądź, kręciła mnie. Lubiłem wyprowadzać ją z równowagi, sprawiać, że stawała się normalną, czującą dziewczyną, a przestawała być wiecznie opanowaną zołzą.
No, a teraz jeszcze Phoenix. Młodziutka i nieźle pokręcona, z wahaniami nastrojów i szczera, a przynajmniej takie miałem wrażenie, tylko przy mnie. No i trzeba było przyznać, że miała... talenty...
Wróciłem do obozu. Phoe stała kawałek od innych. Podszedłem do niej i oparłem się o drzewo. Spoglądałem na dziewczynę.
- Nie mówiła ci mama, że nie ładnie się tak gapić? - spytała ze słodkim uśmieszkiem.
- Mówiła... Ale mam wybiórczy słuch, pamiętasz chyba... No chyba, że ty także... - odparowałem.
- No więc co, będziesz się tak gapił teraz?
- Chwalę apokalipsę za to, że zmusiła taki ślicznotki jak ty do chodzenia bez biustonoszy - powiedziałem obrzucając wzrokiem jej wyprężone piersi i dobrze rysujące się pod materiałem koszulki sutki.
- Uważaj, bo spodnie ci się zrobią przyciasne - syknęła.
- Już są... - uśmiechnąłem się do niej słodko. - Może pomożesz mi coś z tym zrobić? Bo wiesz, zostawianie mężczyzny w takim stanie to istna tortura - pożaliłem się robiąc minkę cierpiętnika.
Tak... dalej myślałem niewłaściwą częścią ciała... Niestety nie umiałem tego powstrzymać.

<Phoe? Podasz mi pomocną dłoń? Bądź więcej niż dłoń... :*>

Od Phoenix, C.D Nathana

Moje serce znacznie przyspieszyło. Przestraszyłam się tej bliskości, więc spróbowałam się przed tym bronić... Nieskutecznie jednak. Moja ręka zatrzymała się, złapana przez Narhana. Burknełam do niego coś, żeby rozładować napięcie, a on się odsunął. Natychmiast tego pożałowałam. Nat powiedział coś o jedzeniu i spaniu, a ja stałam jak wryta, kiedy on ruszył do obozu. Po chwili jednak się opamiętałam i potrzasnęłam głową w zakłopotanium.
- Ogarnij się, Phoenix! - szepnęłam do siebie i pobiegłam za mężczyzną. Jednak kiedy tylko zrównałam z nim krok, znów poczułam charakterystczny uścisk i przespieszone bicie serca.
- Ygh!! - warknęłam i złapałam się za głowę. Czymś innym powinnaś się martwić idiotko! - krzyczałam na siebie, ale to nic nie dało. Nathan popatrzył na mnie zdziwiony.
- Kobiety... - powiedział cicho z uśmieszkiem na twarzy. Od razu podniosłam głowę i spojrzałam na niego wściekle.
- Zatrzymaj się. - powiedziałam do niego.
- Co jest?
- Zatrzymaj się powiedziałam! - nie mogłam już tego wytrzymać. Nathan podszedł do mnie, a ja na niego spojrzałam.
- Nie mogę. Nie mogę. Nie powinnam się tak czuć! - wyrzucałam z siebie krótkie zdania co chwila uciekając wzrokiem od jego oczu. - Straciłam ojca i brata... Nie wiem co się dzieje z moją matką, ani czy sama dożyję chociaż dzień dłużej! Dlatego nie powinnam tego chcieć! Nie mogę mieć nadzieji na cokolwiek! To mnie zniszczy... - sapnęłam głośno.
- O co ci chodzi, mała? Okres masz? Nie dramatyzuj już, wracajmy bo jestem już serio zmęczony i ty jak widzę też. - powiedział, a ja zacisnęłam wściekle zęby tak mocno, że aż poczułam ból.
- Chcesz wiedzieć o co chodzi!? Dobra! Proszę bardzo! - wrzasnęłam i szybko stanęłam na palcach by dosięgnąć jego ust. Złapałam jego twarz w obie ręce i przywarłam do niego jak najbardziej. Nathan po chwili odwzajemnił pocałunek, co mnie ucieszyło, choć nie powinno. E końcu odkleiłam się z trudem od niego i zaklnęłam cicho. Szybko go wyminęłam i pobiegłam w stronę obozu. Zanim Nat otrzasnął się z szoku ja już byłam wystarczająco daleko od niego.

<Nathan?>

Od Nathana, C.D. Phoenix

- Co tak suszysz ząbki? - spytałem odwracając się do Phoenix. Na jej buzi zagościł śliczny uśmiech.
- Nie suszę zębów, tylko się uśmiecham - syknęła, ale dalej wyglądała na zadowoloną.
- Mrau, czyli aż tak ci się podobam? - przystanąłem spoglądając na nią.
- Nie mówiłam, że mi się podobasz - zmrużyła oczy.
- Ale i nie zaprzeczyłaś. A biorąc pod uwagę to jak się cieszysz moim zainteresowaniem... no cóż zawsze miałem powodzenie u płci pięknej. Najwidoczniej nawet apokalipsa tego nie zmieniła.
- Jesteś zdecydowanie zbyt pewny siebie. Kiedyś cię to zgubi - burknęła.
Zbliżyłem się do niej i uśmiechnąłem pięknie.
- Czyżby? - złapałem w dłonie kosmyk jej włosów i obracałem go w palcach. Dziewczyna sapnęła i zarumieniła się.
- Czy mógłbyś przestać stosować na mnie te swoje sztuczki? - syknęła.
- Jakie niby sztuczki? - zrobiłem minkę niewiniątka. - Przecież ja jestem do rany przyłóż...
- Taaa... a gangrena murowana - odwarknęła.
- Też cię lubię, mała - nachyliłem się lekko i z przyjemnością oglądałem jak w jej oczach pojawia się niepewność, a jej oddech przyspiesza.
Zamachnęła się, ale złapałem jej dłoń.
- No nie ładnie, chcesz mnie bić? A ja przecież tylko staram się być miły - pożaliłem się.
- Mówiłam, żebyś nie nazywał mnie "mała" - burknęła.
- Wybacz, mała, mam wybiórczy słuch - znów uśmiechnąłem się do niej słodko.
Nabrałem ogromnej ochoty, żeby ją pocałować. Niedobrze... Budziły się we mnie wszystkie te nie do końca bezpieczne, ludzkie odruchy i uczucia. Pragnienie bliskości drugiej osoby było czymś pięknym, ale teraz cholernie niebezpiecznym.
Odsunąłem się od dziewczyny.
- Wracajmy już do obozu, niedługo czeka nas wyprawa. Pasuje coś zjeść i się kimnąć.

<Phoenix?>

Od Phoenix, C.D. Nathana

Powoli zaczęliśmy kierować się w stronę obozu. Zaczęło się już ściemniać, ale jak tylko weszliśmy do lasu poczuliśmy się spokojniejsi. Zainfekowani rzadko zapuszczali się ba te tereny, co oczywiście nie znaczyło, że straciliśmy czujność. Szliśmy w ciszy, ale jakoś szczególnie nam to nie przeszkadzało. Zastanawiałam się jak będzie wyglądała nasza wyprawa... Pewnie jak będziemy rozbijać obóz, to będzie trzeba postawić straże, czy coś w tym stylu... Raczej wątpię byśmy znaleźli tak ukryte miejsce jak to. A może znajdziemy jakiś ludzi po drodze? Nie wiem czy to byłoby dobre, bo już i tak jest nas sporo, a im większą grupa ludzi tym większe niebezpieczeństwo. A z resztą po co ja się o to martwię...? To Amelia powinna się tym przejmować nie ja. Nagle poczułam czyjąś rękę na ramieniu, a potem ktoś pociągnął mnie za drzewa. Nat szedł dalej nawet niczego nie zauważając. Patrzył się w ziemię i nie rozglądał na boki, jakby strasznie się nad czymś zastanawiał. Chciałam krzyknąć do niego, ale moje usta zostały zasłonięte. Nie mogłam się wyrwać, bo napastnik był zbyt silny.
- Pheonix... Uspokuj się. - usłyszałam znajomy głos... Ale nie wiedziałam do kogo należał - Przyszłam cię ostrzec. Musicie opuścić to miejsce. Od pewnego czasu masz komitet na ogonie i jak szybko nie wyruszycie to was znajdą. Zabiją was. - ręce kobiety mnie puściły, a ja odetchnęłam głośno. Przez te parenaście sekund wstrzymywałam nieświadomie oddech. Osunełam się na zimną ziemię i spuściłam głowę. Co to miało znaczyć? Komitet tu jest? Jak to możliwe? Przecież... Wcześniej mnie nie szukali, więc dlaczego teraz?
- Phoe? Co się stało? - zapytał Nathan pochylając się nade mną. Spojrzałam na niego trochę otempiała, ale po chwili potrzasnęłam głową. Mężczyzna pomógł mi wstać.
- Dlaczego się zatrzymałaś?
- Chciałam... Chciałam chwilę odetchnąć.
- I nic mi nie powiedziałaś?
- Ja... Zaraz... - uśmiechnęłam się szeroko. - Czy ty się o mnie martwiłeś? - zaśmiałam się.
- Oczywiście. Myślałem, że coś cię pożarło... Nie rob tego więcej, mała. Niepotrzebnie martwisz ludzi. - odwrócił się i poszedł dalej. Ja nadal się uśmiechając ruszyłam za nim. Chociaż nadal nie wiedziałam co właściwie miało znaczyć tamto wydarzenie...

<Nathan?>

środa, 14 maja 2014

Od Trish, C.D. Victorii

Siedziałam naprzeciwko Vicki i rozważałam wszystkie „za” i „przeciw”. Zawsze czułam się pewniej wśród większej grupy ludzi, którym mogę ufać. Z drugiej strony decyzje musielibyśmy podejmować kompromisami tak, aby wszystkim odpowiadały. Jednak niechęć spędzania reszty marnego życia jedynie wśród zainfekowanych nie była zbyt kusząca.
- Myślę, że zabiorę się z wami – uśmiechnęłam się do niej – Co mi po tym jak zostanę sama?
 Victoria odwzajemniła uśmiech i przytuliła mnie mocno.
- Wydaje mi się, że będziemy się świetnie dogadywać. A jeśli przetrwamy to kto wie – może będziemy nierozłącznymi przyjaciółkami?
- Będziemy o tym rozmawiać jak przetrwamy to piekło – przekrzywiłam głowę przymykając oczy i ogrzewając się w płomieniach ognia, który mimo długiego czasu palenia się, nie gasł.
- Sądzisz, że nie przetrwamy? – spytała poruszona.
- Nic takiego nie powiedziałam – mówiłam z zamkniętymi oczami – Po prostu nie chcę później się zawieść, jeśli przyjdzie mi do końca życia męczyć się z umarlakami, za to chętnie przyjmę pozytywne zaskoczenie, że jednak się udało i wszystko skończyło się dobrze.
- Masz rację, niezłe podejście – zza krzaków wyłonił się Oskar, brat Vicki – Spokojnie drogie panie, nie słuchałem długo. Przed chwilą przyszedłem.
- Coś się stało? -  mina Vicki była zatroskana.
- Nie, spokojnie, wszystko stabilnie. Przyszedłem dowiedzieć się jakie są wasze decyzje, Amelia ciągle czeka i siedzi jak na szpilkach. W sumie to się jej nie dziwię.
- Obie idziemy – zadeklarowałam – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, czy nie tak?
- Owszem – przytaknęła Victoria i złapała mnie mocno za rękę – razem damy radę!
 

wtorek, 13 maja 2014

Od Valentiny, C.D. Jonathana

Jak już wstałam i rozbudziłam się minimalnie, odkryłam koc, i usiadłam. Ale moje nogi nie wylądowały na ziemi tylko... Na brzuchu Jonathana.
- Auć- jęknął, ja tylko się uśmiechnęłam.
- Wstawaj, koniec tego dobrego- burknęłam.
- Koniec tego dobrego był, kiedy wybuchła epidemia- sprostował. Nie musiałam na niego patrzyć, by wiedzieć, że się uśmiecha. Nie rozumiem, jak ten uśmiech może wiecznie malować się na jego twarzy, bo w końcu nie ma żadnych powodów do śmiechu.
- A tak w ogóle, znalazłem kilka ciuchów, chyba w twoim rozmiarze i spakowałem nas- przeniósł wzrok ze mnie na ubrania leżące niedaleko. Od razu zbliżyłam się do nich i wyszperałam kilka fajnych rzeczy: szara bluza, która sięgała mi za pupę, czarna bokserka oraz grafitowe spodnie dresowe.
- Odwróć się- nakazałam. Jace - mimo że z oporem - odwrócił się, a ja szybko się przebrałam. Miałam kilka problemów z ranną nogą, ale jakoś sobie poradziłam. Już gotowa, przeszłam obok chłopaka, złapałam za miecz, po czym podążyłam w stronę drzwi. Za sobą słyszałam kroki Jonathana, który nim wyszliśmy sprawdził ganek. Potem szliśmy wolno w stronę lasu - wolno, bo moja noga była wciąż obolała, a w stronę lasu, to dlatego, że stamtąd dochodził krzyk.
Przez całą drogę nie rozmawiałam z moim towarzyszem, a kiedy doszliśmy już do lasu, nie miałam pojęcia co robić dalej.
- Rozejrzyjmy się- powiedział. Przytaknęłam tylko i szukałam czegoś, co mogłoby wskazywać na obecność ludzi i faktycznie - znalazłam. Całkiem blisko dostrzegłam, że trawa jest w konkretnym miejscu wklęsła. Ktoś wydeptał tutaj drogę. Machnęłam ręką na Jace`a żeby tu podszedł.
- To jeszcze nic nie znaczy, mógł tędy przechodzić jakiś zainfekowany- stwierdził.
- Nie wygląda mi to na robotę zainfekowanego. Przynajmniej jednego, ale jeszcze nie widziałam, by zainfekowani chodzili w grupie. Poza tym, ktoś przechodził tą drogą wiele razy i to widać, ale jeśli nie chcesz, nie musisz iść- odparłam i ruszyłam ową drogą. Niedługo potem, moim oczom ukazało się coś na kształt obozowiska. Oczy wielu ludzi powędrowały na mnie i Jonathana. Wtedy nie widziałam tam jeszcze swojego brata, bo momentalnie zrobiło mi się strasznie niedobrze i rozbolała mnie głowa, co szybko mnie osłabiło, ale mimo to, dalej twardo stałam na nogach i miałam nadzieję, że szybko się to nie zmieni.

<Amelio?>

poniedziałek, 12 maja 2014

Od Jonathana, C.D. Valentiny

Patrzyłem, jak Valentina zmienia sobie opatrunek, jak przemywa nogę wodą utlenioną i zaciska zęby z bólu. Gdy nałożyła już gazik, miała problemy z zawiązaniem bandażu, więc postanowiłem jej pomóc. Jej ręce trzęsły się, a ona była blada. Wziąłem materiał i owinąłem go wokół rany, na końcu go rozdzierając i zawiązując porządnie. Dziewczyna tylko skinęła głową w moją stronę i opadła na łóżko. Wyglądała na wykończoną.
- Wiesz, w sumie, to możemy iść- powiedziałem po chwili. Val uśmiechnęła się lekko, ale po chwili jej ciałem zatrząsł porządny kaszel.
- Spieszmy się. Słyszałam, że w Bostonie przebywa grupa ludzi z Komitetu, mogliby nam pomóc- wyparowała. To zdanie wywołało u mnie wrażenie, jak grom z jasnego nieba. Czy ona miała pojęcie, o czym mówi?
W tamtej chwili, miałem ochotę walnąć ją w pysk, żeby się otrząsnęła i nie gadała takich bzdur, ale nie będę bił kobiety, więc to ja się opamiętałem. Patrząc na jej twarz, doszło do mnie, że mówiła poważnie.
- Zostawmy to. Na razie, musimy znaleźć pomoc- stwierdziłem krótko, na co ona przytaknęła.
- To chodźmy- wstała powoli.
- Nie. Poczekaj, aż zrobi się jasno. Najlepiej się prześpij, a ja spakuję kilka rzeczy, coś do jedzenia, picia- położyłem ręce na jej ramiona, tym samym obciążając ją, by usiadła, po czym poszedłem pomyszkować jeszcze trochę w mieszkaniu.
Znalazłem plecak i to dość pojemny, a w spiżarni natknąłem się na kilka półlitrowych butelek z wodą, paczkę wafli oraz na dwie puszki z fasolą. Jeśli będziemy oszczędzać starczy nam to na 3, góra 4 dni. Ponadto znalazłem trochę ubrań - niestety damskich. Ale może Valentina w nie wejdzie, bo tak na oko, wygląda to na jej rozmiar...
Gdy poszedłem do Valentiny, by podzielić się z nią wiadomościami, ona spała... Zaśmiałem się pod nosem, ale również położyłem się, tylko na ziemi i zasnąłem, bo przyznam - sam byłem wyczerpany.

<Valentina?>

Od Victorii

Siedziałam przy ognisku z Trish, był późny wieczór. W milczeniu obserwowałam płomienie i iskry strzelające w kierunku granatowego nieba pełnego gwiazd. Cieszyłam się z odnalezienia brata.
Ognisko charakterystycznie trzeszczało, tak bardzo lubiłam ten dźwięk. Przypominał mi letnie wieczory, spędzone z przyjaciółmi na łące koło domu, zawsze znalazł się ktoś, kto je rozpalał. Zazwyczaj znalazła się osoba, która opychała się jak największą ilością pianek, kończyło się niekiedy ,,rzyganiem tęczą'' - tak to nazwali znajomi.
-I co o tym sądzisz? - usłyszałam głos Trish.
-Co? - zapytałam zdezorientowana . - O czym? - spojrzałam na nią zaciekawiona.
-Nie słuchałaś mnie, prawda? - westchnęła i lekko przekrzywiła głowę.
-Sory, zamyśliłam się, co mówiłaś? - wymusiłam uśmiech.
-Lepiej zostać z grupą, czy nie? - popatrzyła zakłopotana z grymasem na twarzy.
-Ja zostaję, nie mogę decydować za Ciebie, zrób jak uważasz. Chociaż, mimo wszystko, łatwiej jest przetrwać w otoczeniu innych, o ile, któraś z tych osób to nie psychopatyczny morderca. - nie wiedzieć czemu, ale wybuchnęłam śmiechem, a Trish patrzyła na mnie lekko zdziwiona.
-Ale mi doradziłaś.
-Ależ proszę, nie musisz dziękować. - uśmiechnęłam się, zapadła kilkuminutowa cisza. Znów wpatrywałam się w ogień. Spoglądnęłam na Trish, jej wyraz twarzy wyrażał zamyślenie. Trochę śmiesznie wyglądała.
-To co, podjęłaś jakąś decyzje?

<Trish? >

Od Johanna, C.D. Cartera

Zmrużyłem oczy czując w ustach lekko gorzkawy, rozkoszny smak piwa. Od tak dawna nie miałem okazji tego pić, tak strasznie mi tego brakowało. Uśmiechnąłem się szeroko, spoglądając na faceta. Od razu nabrał w moim mniemaniu wartości.
-Kocham Cię, Carter. Sprawiłeś, że ten dzień stał się piękniejszy.-Parsknąłem szczerym śmiechem.
Mężczyzna wyszczerzył się lekko nie odrywając od mojej osoby wzroku. Jego spojrzenie stało się dziwnie błędne i mgliste.
-Ej? Co Ci jest? Wyglądasz jakbyś… -Zamilkłem, gdy zdałem sobie sprawę, że Carter wstaje i idzie w moim kierunku.
Przysiadł się tuż obok.
-Cieszę się, że mogłem Ci sprawić trochę przyjemności.
Zamarłem, gdy poczułem jak jego ręka spoczywa na moim udzie. Uniosłem wzrok i spojrzałem mu w oczy. Pierwszym odruchem miał być sprzeciw, ale gdzieś w głębi siebie wiedziałem, że wcale nie mam ochoty go odtrącić. Położyłem swoją rękę na jego smukłej dłoni i uśmiechnąłem się lekko. Kobieta, mężczyzna. Jakie to ma teraz znaczenie? Żadne.
Przysunąłem się do niego lekko, a potem zbliżyłem się do jego policzka. Poczułem na skórze lekkie drapanie jego krótkiego zarostu. Wargami musnąłem jego ucho. Barykada, którą stawiałem między sobą a każdym nowopoznanym człowiekiem runęła.
-Skoro tak lubisz sprawiać mi przyjemność to zrób to jeszcze raz-szepnąłem mu do ucha, a potem położyłem dłoń na jego potylicy i wpiłem się w słodkie, pełne wargi.
<Carter?>

Od Paul'a cd. Amelii

Plan Amelii był bardzo dobry. Jego powiedzenie zależało w sporym stopniu od czynników losowych, ale tak już było. W tym świecie nic nie było pewne, a zbyt wiele zależało od szczęścia lub jego braku. Miałem nadzieję, że nam szczęście dopisze. 
Widać było, że Amelia jest jedną z tych osób, które przejmują się losem innych. To był ogromny plus. Ludzie pójdą, albo za tym, kogo się boją, albo komu ufają. Amelii można było zaufać. Wiedziałem to, a raczej czułem, a rzadko byłem przekonany do kogoś od początku. To oznaczało jednak dla niej wiele zmartwień. Kiedy przejmujesz się losem innych każda strata jest bolesna.
Rozejrzałem się po obozie. Prawie same dzieciaki. Młode osoby, które powinny się bawić, żyć beztrosko, a nie unikać śmierci. Każdy z nas powinien mieć dom, rodzinę, przyjaciół, zainteresowania... 
- Gdybym mógł w jakikolwiek sposób pomóc... Tobie, twojemu rodzeństwu, czy innym. Przyjdź i powiedz. O każdej porze dnia i nocy - powiedziałem.
Chciałem im pomóc. Szczególnie tej odważnej dziewczynie, która brała na swoje barki być może zbyt dużo, żeby mogła to sama udźwignąć. Nie chciałem, żeby troski i rzeczywistość ją zniszczyły.
- Dziękuję, zapamiętam - powiedziała uśmiechając się.
- Amelio... jeszcze jedno... Chroń swoją siostrę - spojrzałem w stronę wciąż uśmiechniętej Anny. - Szkoda by było, żeby coś się stało z ty uśmiechem. Wokół jest za dużo smutku. A ludzie tacy jak ona budzą w innych nadzieję.
- Staram się - wyszeptała. W jej oczach była miłość. Wiedziałem, że zrobi wszystko dla siostry.
- Jeśli mi pozwolisz to chętnie ci pomogę - uśmiechnąłem się do niej ciepło. - A teraz wybacz, ale muszę nieco odpocząć.
- Tak, oczywiście. Chodź, zaprowadzę cię, do któregoś z wolnych pomieszczeń. 
Ruszyliśmy razem do wnętrze budynku.
- Możesz się tu rozgościć - wskazała nieduży pokój z rozwalającym się łóżkiem. 
- Dzięki.. - usiadłem ciężko. - Gdyby coś się działo od razu niech mnie ktoś obudzi, dobrze?
- Pewne, a i... przyda ci się - powiedziała i wręczyła mi nóż sprężynowy. - Nathan natargał nieco broni, więc każdy kto nie ma nic pod ręką coś dostał. 
- Mam nadzieję, że niezbyt często będę zmuszony z niego korzystać.
- Też bym chciała, żeby broń nie była nam potrzebna...
- Nie martw się. Jakoś damy radę.

<Amelio?>

niedziela, 11 maja 2014

Od Amelii, C.D. Paula

-Wybacz mi na chwilkę. -zwróciłam się do Paula i podeszłam do Anny- Słucham.
-Po pierwsze, chciałam się zapytać co mamy robić z Trevorem, bo czasu zostało niewiele. -powiedziała- Po drugie... Mamy chyba kolejną członkinię w naszej grupie.
-Cieszy mnie to -uśmiechnęłam się, bo wzrosły szanse na to, że jednak nie pójdziemy sami- A jeśli chodzi o robotę... Sprawdźcie zapasy i stan broni. Jeśli dacie radę to skompletujcie latarki, koce i inne najpotrzebniejsze rzeczy. W tej chwili wszystko jest ważne. Jeśli coś będzie potrzebne to pytaj; to samo tyczy się ludzi. Jeśli chcą coś wiedzieć, to niech nie boją się pytać.
-Jasne, zrozumiałam. -na jej twarzy zagościł uśmiech- Zrobię jak mówisz, a ty nie romansuj za dużo...
-Hę? -podniosłam brew z zapytaniem, a moja siostra śmiejąc się odeszła do obozu.
I co ja miałam z nią niby zrobić? Z jej twarzy nie schodził uśmiech. Cały czas zadziwiało mnie to, jak może odnaleźć szczęście w takiej sytuacji...
-Nieźle się dogadujecie -usłyszałam głos Paula- Nie jest to często spotykane w dzisiejszym świecie.
-Tak... Nie wiem dlaczego udaje nam się zrozumieć. Kłócimy się, bo to naturalne, ale nasza trójka jest jedyną stałą rzeczą, w którą wierzymy.
-Czemu tak myślisz? -mężczyzna uważnie mnie obserwował.
-Bo w każdej chwili wszystko może się zmienić. Ludzie przychodzą i odchodzą, czy tego chcą czy nie. Ja natomiast wiem, że Annie i Trevor nie odejdą, choćby się waliło i paliło. -Paul słuchał tego co mówię- Nasi rodzice są nie wiadomo gdzie, o ile w ogóle żyją, więc musimy liczyć tylko na siebie.
-Sądząc po tym jak się zachowujecie, to na pewno dali sobie radę. Po kimś musieliście to odziedziczyć. -uśmiechnął się.
-Chciałabym w to wierzyć... Póki co nie warto się roztkliwiać, bo czeka nas niemała wyprawa. Mógłbyś spojrzeć ze mną na plan? Wydajesz się zaznajomiony z mapą.
-Jeśli tylko będę w stanie pomóc.
Wyjęłam kartkę z tylnej kieszeni i rozłożyłam ją na ziemi. Usiadłam na trawie i wskazałam palcem na zaznaczony białą oprawką mały kwadrat.
-Halifax, tu jesteśmy. Samo wyjście z miasta może długo trwać, ale kierujemy się na Bedford. Myślałam, żeby przejść się wzdłuż brzegu zbiornika wodnego. Co o tym sądzisz?
-Uważam, że to może się udać. -zaczął- Pod warunkiem, że szybko przejdziemy przez ulice miasta...
Wiedziałam czego się obawiał. Póki byliśmy zamknięci w obozie, to nic nam nie zagrażało. Wyjście na zewnątrz, było o tyle niebezpieczne, że w każdej chwili mogli zaatakować nas zainfekowani.
-Wiem, że to ryzykowne, ale innej drogi nie ma. Będziemy musieli się ukrywać i nie ma mowy o przystankach na tej trasie. Wszystko to może skończyć się dla nas tragicznie.
-Miejmy tylko nadzieję, że nikomu nic się nie stanie -w jego głosie dało się słyszeć troskę- Myślę, że to całkiem niezły plan, o ile unikniemy zombie.
-Wiem, wiem... Jeżeli wyjdziemy wystarczająco wcześnie to może unikniemy tej fali... -naprawdę bałam się całego przedsięwzięcia. Nie wiadomo ilu z nas dotrze w całości... - Droga do samego Bostonu to ponad 1000km... Nie wiem czy damy radę to zrobić....
-Jeśli będziesz nas prowadzić tak, jak do tej pory, to na pewno się uda.
Spojrzałam na niego ze smutkiem. To co powiedział, dodało mi sił, a teraz mogłam tylko spróbować postępować tak, żeby nie żałował wypowiedzianych słów...

<Paul?>

Od Oskara

Gdy dziewczyna odeszła, siedziałem jeszcze przez około dwadzieścia minut pod drzewem i zastanawiałem się, czy iść z nimi wszystkimi, czy sam. Bardziej chyba odpowiadało mi samodzielne podróżowanie, chociaż było by ciężej przeżyć Jednak miałem chęć zostać w towarzystwie ludzi, przynajmniej można by było się do kogoś odezwać. Zastanawianie się nad tym przerwało mi zauważenie w oddali przechodzącej postaci o...białych włosach. Po chwili zniknęła za rogiem budynku. A może mi się przewidziało? Jestem niewyspany, może dlatego. Mimo wszystko zerwałem się z miejsca i ruszyłem w stronę tamtego miejsca. Po drodze minąłem kilka osób, które zmierzyły mnie wzrokiem. Po chwili skręciłem za róg budynku, nikogo nie ma. Szedłem dalej. Jeśli mi się nie przewidziało, ona musi gdzieś tu być. Zacząłem się nerwowo rozglądać. Przemierzałem cały obóz, szukając. Czy to możliwe, żebym ją znalazł tak łatwo?
Jest. Wszędzie bym ją rozpoznał. Była zajęta rozmową z brunetką. Nie zauważyła mnie, jeszcze.
Powolnym krokiem zmierzałem w jej kierunku. Właśnie patrzy się w moją stronę, poznała mnie. Przestała mówić do swojej, hm, koleżanki? Towarzyszki? Wszytko jedno. Zaczęła biec ku mnie.
-Oskar! - krzyknęła. Victoria skoczyła mi w ramiona. Trzymałem ją niemal na rękach, kiedy poczułem łzy kapiące na moją koszulę. Płakała ze wzruszenia. Z radości. Z poczucia ulgi.
-Dobra, już, już, uspokój się. - powtarzałem, wciąż przytulając siostrę.
Kamień spadł mi z serca. Szczerze, nie sądziłem, że ją odnajdę. Myślałem iż przepadła, lub pełza po ulicach miast jako bezmózgi trup, ale ona żyje i właśnie płacze jak dziecko w moją koszulę. Rzadko wiedziałem ją w takim stanie, płaczącą, ale, gdy tłumi się tyle emocji, każdy by w końcu wybuchł.
Powoli się uspokajała, zaczęła ocierać łzy z zaczerwienionych policzków.
-Ty żyjesz. - wymamrotała, ledwo dosłyszałem te słowa i nie wiedziałem, czy powiedziała to do siebie, czy do mnie.

***
Rozmawialiśmy przez pół dnia, opowiadaliśmy co działo się przez ten czas.
-To co, zostajemy z grupą, czy nie? - zapytałem, gdy Victoria przestała opowiadać jak dołączyła do obozu.
-Hm, właściwie to nie wiem, a ty co uważasz? - Na jej twarzy widać było zmieszanie. Zastanowiłem się chwilę, po czym stwierdziłem, że chyba obojętnie.
-Łatwiej by było przetrwać z innymi niż samodzielnie, bardziej by mi odpowiadało odłączyć się od grupy, ale nie wiem jak z tobą. Zdecyduj czy zostajemy czy nie. - powiedziałem stanowczo. Po chwili otrzymałem odpowiedź.
- Wiesz, że jestem niezdecydowana jeśli chodzi o takie sprawy. Sama się dziwie, że to mówię, ale...Wolę zostać. Odpowiada tobie zostanie tutaj?
-Jeśli chcesz zostać, no to zostajemy. - uśmiechnąłem się mimowolnie.

Od Nathana, C.D. Phoenix

Ruszyliśmy w stronę lasu. Do miejsca, gdzie przebywał zazwyczaj Markus. Chciałem go wypytać o kilka rzeczy.
- Więc... Jak się dowiedziałeś, że twój brat jest... no wiesz - zagadnęła Phoenix.
- Ja i Amelia natknęliśmy się na niego w lesie. Niemal ściąłem mu głowę... Powstrzymałem się jednak, Amelię też, bo chciała dokończyć dzieła... Okazało się, że Markus mówi, myśli, czuje...Nie mamy pojęcia dlaczego jest taki. On sam tego nie wie. Mówił tylko, że nie chce zabijać.
- To dość niezwykłe.
- Tak. To Markus nas poinformował, że truposze niedługo mogą wpaść na nasz trop i tu przyleźć.
Szliśmy dalej, przez chwilę w ciszy. Wciąż nasłuchiwałem, nie tylko martwiaków, ale także tego, czy ktoś za nami nie idzie.
- Nathan... A co robiłeś z Amelią sam w lesie? - zapytała dziewczyna spoglądając na mnie uważnie.
Zaśmiałem się.
- Niestety nie to co ci się roi, maleńka - odpowiedziałem.
- Nic mi się nie roi! I mówiłam, żebyś nie mówił do mnie mała! - warknęła.
- Nie złość się kochanie, bo to ponoć piękności szkodzi - wyszeptałem nachylając się w jej stronę i uśmiechając się zadziornie. - Chociaż moim zdaniem to nie do końca prawda. Ty i Amelia jesteście naprawdę gorące jak się wściekacie...
- Uważaj bo się poparzysz - syknęła.
- Czy to zaproszenie? - na jej policzkach wykwitł piękny rumieniec.
Jak ja to uwielbiałem. Kochałem wręcz doprowadzać ludzi do szewskiej pasji, a już szczególnie kobiety. I to śliczne kobiety. Trzeba było przyznać, że Phoenix była naprawdę ładna, nieco za młoda, co prawda, ale w moim typie. 
- Chodźmy dalej zanim odgryziesz mi głowę - zaśmiałem się gdy wciąż patrzyła na mnie zdenerwowana. 
Wkrótce znaleźliśmy Markusa. 
- Hej. Jak tam martwiaki? - zapytałem.
Markus jednak spojrzał na Phoe, później na mnie.
- Jak rękawiczki, co? - wycharczał.
- Przymknij się mądralo! Nie przyszedłem tu słuchać morałów. - burknąłem
- Jeszcze was nie wyczuli, ale klikacze szwendają się niedaleko... - oznajmił. - Musicie się zbierać.
- A ty?
- Będę szedł za wami... powoli, tak, żeby mnie nie zauważyli inni ludzie. Będę starał się zatrzymać niedaleko waszego obozu. Informować... - sapnął głośno jakby tyle wypowiedzianych słów zmęczyło go.
- Dzięki... - zwróciłem się do brata. 
- Kiedy ruszacie.
- Dziś ludzie mają się jeszcze zastanowić kto idzie, a kto zostaje. Amelia chce ruszać jak najszybciej.
- Dobrze.
- Powinniśmy wracać - powiedziałem do Phoe. - To do zobaczenia niedługo - rzuciłem do Markusa na odchodne.

<Phoe?>

Od Paul'a cd. Amelii

Odwzajemniłem uśmiech.
- Najwyraźniej twój brat nie miał czasu. Zjawiłem się na chwilę przed twoim wystąpieniem - powiedziałem. - Swoją drogą to podziwiam ciebie i twoje rodzeństwo. Niewielu byłoby chętnych do przywództwa w tak ciężkich czasach. 
- Mam wrażenie, że wręcz przeciwnie... Czym cięższe czasy tym większą mają niektórzy chrapkę na władzę... - stwoerdziła.
- Owszem, ale robią tak tylko ci, którzy mają na uwadze tylko siebie. A wy mi na takie osoby nie wyglądacie.
- Niby dlaczego?
- Dałaś im wybór... Chcesz ich chronić, ale dajesz im decydować o własnym losie. 
Amelia znów się uśmiechnęła. Była jak widać silną dziewczyną. To dobrze. Miałem nadzieję, że wystarczy jej tej siły.
- W każdym razie chciałbym zostać z wami. W grupie jednak zawsze raźniej. I w pełni popieram plan wymarszu... Wiem z doświadczenia, że zostawanie w jednym miejscu nie jest bezpieczne na dłuższą metę.
- Mam nadzieję, że inni podzielają ten pogląd. 
- Sądzę, że większość pójdzie za tobą. A i mam coś co może się przydać - wyciągnąłem leki z torby. - To może niedużo, ale w razie wypadku się przyda.
- Dziękuję. Dam to Annie, to ona zajmuje się rannymi w razie konieczności.
- Oby nie musiała robić z tego użytku zbyt często.
- Też mam taką nadzieję. Pewnie jesteś głodny... Chodź. Zaraz coś znajdziemy - zaproponowała. 
Poszedłem za nią. 
- Przed wyjściem powinniście rozesłać ludzi, żeby pozbierali co niezbędne do drogi - powiedziałem, po czym ugryzłem jabłko.
- Już to zrobiliśmy. Mamy broń, wodę, jedzenie... I tak braki będzie trzeba uzupełniać na bieżąco.
- Czyli o wszystkim pomyśleliście. Jak udało wam się zebrać tylu ludzi?
- Szczerze... Nie wiem - powiedziała. - Ludzie sami zaczęli dołączać do grupy... Chyba każdy szukał po prostu towarzystwa. 
- Czyli tak jak ja. Znalazłem ślady, wasze ślady i podążyłem za nimi, mając nadzieję, że nikt tu nie będzie źle mi życzył.
- Jak na razie obyło się bez... spięć.
- To mnie cieszy... W ostatniej tak dużej grupie jaką spotkałem panowała... niemiła atmosfera, delikatnie mówiąc. 
To wyjątkowo niemiłe widzieć, jak ludzie, którzy mieliby większe szanse współpracując, rzucają się sobie do gardeł... Zabijają się nawzajem. Tak jednak było. Tragedia goniła tragedię. Wzajemne oskarżenia, strach, poczucie niesprawiedliwości, ciągłe nerwy... to może wykończyć każdego. Budzi w ludziach co najgorsze. Miałem nadzieję, że Amelia i jej rodzeństwo tego nie doświadczą. 
- Może opowiesz mi coś o sobie? - spytała przyglądając mi się.
- Niezbyt dużo jest do opowiadania. Tułam się po prostu jak każdy. Zdarzało mi się wpadać na różne grupy ludzi, ale... jakoś szybko wszystko się rozpadało... Co do mojego wcześniejszego życia... Jakieś miałem, ale wydaje mi się, że było to wieki temu.
- Mam podobnie... 
Przerwała nam Anna.
- Przepraszam,. nie chciałam wam przeszkadzać... Amelio mogę cię prosić? - spytała.
- Tak, już idę.

<Amelio?>

sobota, 10 maja 2014

Od Amelii, C.D. Phoenix, Nathana, Paula, Trish

To o czym mówiła Phoenix... było po prostu niemożliwe. Komitet okazał się czymś gorszym, niż organizacją, która szła po trupach do celu. Nie. Wyobrażenie Komitetu to nic, w porównaniu z prawdą. Nie możemy powiedzieć innym co się tak naprawdę w okół nich dzieje... Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich samych.
Po naszej burzliwej dyskusji, Phoenix i Nat poszli zawołać wszystkich ludzi. Wyszłam z pokoju, by móc spokojnie pomyśleć nad tym, co chciałam im przekazać. Kilka metrów dalej dostrzegłam stojących członków grupy; wśród nich krążyli jeszcze Phoenix i Nathan. Całkiem nieźle się dogadywali.
Podeszłam bliżej, tak by mnie widzieli. Anna, Trevor, Rin, Nikolaj, Johann, Rose, Elijah, Carter, Emily, Jeremy, kilka nieznanych osób, no i Phoenix z Nathanem... Brakowało jeszcze Natalie i Federico, choć wydaje mi się, że i tak kogoś pominęłam. W chwili, gdy o tym pomyślałam zobaczyłam ich wchodzących do obozu. Za Natalie i Frederico, szły jeszcze dwie osoby- dziewczyna i chłopak. Nie czekając dłużej zaczęłam przemowę.

-Witam wszystkich -powiedziałam na tyle głośno, że wszystkie oczy skierowały się na moją osobę- Jak już wiecie chciałabym wam coś powiedzieć. Po pierwsze dla nowych: nazywam się Amelia Curter, a to moje rodzeństwo- Anna i Trevor, kierujemy działaniem całej grupy. Nie chcę przedłużać, więc przejdę do sedna; musimy przenieść obóz i to jak najszybciej.
Tak jak się spodziewałam... Ludzie patrzyli po sobie niepewnie, a przez tłum przeszły szepty. Bałam się sprzeciwu, ale w tej chwili nie było innego wyjścia.
-Wiem, że może się wam to wydawać głupie, ale jeśli szybko stąd nie odejdziemy to czeka nas zagłada. Zauważyliście, że ostatnio nie widzieliśmy wielu zainfekowanych? -musiałam ich jakoś przekonać- Kiedyś pojawiali się na każdym kroku... Obawiam się, że wkrótce nadejdzie ich cała fala. Wiem, że może się wam to nie podobać, ale to dla naszego dobra. Jutro wieczorem wyruszamy w stronę Bostonu. Pójdziemy wzdłuż wybrzeża i rozbijemy obóz przy zatoce Fundy. Nie będę nikogo zmuszać... Macie czas na decyzję do końca dnia. Zastanówcie się spokojnie, bo od tego zależy wszystko. Dziękuję, że przyszliście posłuchać, tego co miałam wam do powiedzenia.
Podziękowałam i zeszłam z pola widzenia, a Anna i Trevor natychmiast do mnie przybiegli.
-O tym nie było mowy! -krzyknęła Anna- Myślałam, że pójdziemy wszyscy razem!
-Annie, to są wolni ludzie, nie mogę im tego nakazać... -czułam gniewny wzrok Trevora na sobie.
-Jesteś co do tego pewna? -zapytał- Coś mi tu śmierdzi...
-Trevor, gdybym nie była co do tego pewna, to nie robiłabym zamieszania. Zaufaj mi.
-Ja Ci ufam... Po prostu istnieje opcja, że zostaniemy sami.
-A wydawałoby się, że nie lubisz towarzystwa -wtrąciła Ann.
-Nie zostaniemy sami...Wybaczcie mi, ale chciałabym jeszcze porozmawiać z innymi -powiedziałam, Nathan stał oparty o ścianę budynku.
Odchodząc, czułam wzrok mojego rodzeństwa na plecach. Wiedziałam, że obawiają się tego co ich czeka, ale to lepsze niż zjedzenie przez zombie.

-Zobaczymy ile z nich z nami zostanie -powiedział Nat, kiedy mnie zauważył- Ładne przemówienie. Gdybym nie wiedział o tym wszystkim wcześniej, to udałoby Ci się mnie przekonać.
-Dzięki. Mam tylko nadzieję, że nie tylko Ty tak myślisz...
-Cześć. -usłyszałam za sobą Phoenix- Dobrze to rozegrałaś.
-Przygotowałam plan podróży, ale pokażę wam go później. Phoenix mogę was o coś prosić? -zwróciłam się do dziewczyny- Pójdźcie do Markusa i zobaczcie jak sprawy się mają, dobrze?
Dziewczyna pokiwała głową na znak potwierdzenia.
-Myślę, że nam się uda. Może to wymagać wiele samozaparcia i cierpliwości, ale damy radę. -powiedziałam na koniec- Muszę lecieć. Jest jeszcze kilka osób, których nie znam.
-Do zobaczenia -powiedział na odchodne Nathan.
Droga do Bostonu wcale nie miała być prosta do przejścia. Czekało nas wiele tygodni wędrówki, o ile obejdzie się bez większych utrudnień. Prawdziwe wyzwanie.
Dostrzegłam dwie nowe dziewczyny, które przyprowadziła Emily i Jeremy. Totalne przeciwieństwa: jedna blondyna, druga brunetka, jasne i ciemne oczy. Jakbym patrzyła na zdjęcie w negatywie. Podeszłam i przywitałam się. Nasza rozmowa nie trwała długo, ale ani Victoria, ani Trish nie sprawiały wrażenia psychicznych morderców. Ucieszyłam się, bo nigdy nie wiadomo na kogo się trafi... Kolejną w kolejce była Olivia "Atti", którą przyprowadziła Natalie. Widać było te iskry w oczach, które zwiastowały jej zacięcie i wytrwałość. Miałam tylko nadzieję, że nie jest tak wybuchowa jak jej fryz...
Szukałam ostatniej osoby, która do nas przyszła- młody chłopak. Rozejrzałam się w około i po chwili dostrzegłam go siedzącego w cieniu drzewa.
-Cześć -zagadałam- Jak tam?
-Hej -powiedział oschle- Całkiem nieźle się tu urządziliście, szkoda że trzeba stąd spadać.
-Mówi się trudno, ale decyzja dalej należy do ciebie... -nie do końca podobało mi się jego zachowanie, ale cóż...- Mogę poznać twoje imię?
-Oskar.
Nie odezwał się już słowem, więc najzwyczajniej w świecie odeszłam. Nie wiem co mam o nim myśleć. Może się na coś przyda?
Kiedy skończyłam, udałam się na mój ulubiony murek- na szczęście nikogo na nim nie było. Zamknęłam oczy i spróbowałam złapać oddech. Myśli swobodnie krążyły w mojej głowie.
-Chyba jeszcze się nie znamy. -męski głos wyrwał mnie z zamyślenia.
Otworzyłam oczy. Przede mną stał brunet o szarych oczach. Nie dostrzegłam go wcześniej...
-Chyba.. nie. -wyciągnęłam do niego rękę, a on odwzajemnił uścisk- Amelia.
-Wiem, jestem Paul Harrison. -przedstawił się- Twój brat pozwolił mi tu zostać.
-A to ciekawe, że nic o tym nie wiedziałam -uśmiechnęłam się serdecznie.

<Phoenix jak z Markusem? Paul co sądzisz o sytuacji?>


ZADANIE DLA KAŻDEGO:
Przemyślcie sytuację i postanówcie czy Amelia was przekonała. Możecie napisać związane z tym opowiadanie lub napisać do mnie, którą opcję wybieracie.

Opcje: udaj się do Bostonu / działaj na własną rękę.

Wybór należy do was :)


Od Federico, C.D. Oskara

-Masz zamiar iść sam? - mówię z lekkim wahaniem. On tylko poruszył ramiona i ruszył dalej. -Poczekaj! Przepraszam.
Na jego twarzy wykwitł niekłamany uśmiech i podszedł do mnie.
- O wiele lepiej. - mówi stanowczo. Następnie, w drodze powrotnej opowiadam mu o obozie. Jednak, dzieje się coś niepokojącego. Większość sojuszników jest zebranych w jednym miejscu z niepokojem na twarzy.

Od Natalie, C.D. Olivii

- Cóż, że robisz w skromnych progach tego przeklętego miejsca? - spytała od niechcenia.
- Ja? - spytałam z lekkim i głupawym uśmiechem na twarzy.
- Owszem - powiedziała.
- Jestem tutaj w poszukiwaniu latarki i baterii, której tutaj nie znajdę - mówię stanowczo, z dość dużym podkreśleniem na słowa: latarka i baterie. Rudowłosa przez chwilę się zastanawiała, ale po chwili, z lekkim wahaniem odpowiedziała:
- Mam latarkę, ale bez baterii. Chcesz? Tobie się przyda bardziej niż mnie.
- Dziękuję - wymamrotałam z uśmiechem na twarzy. - Jesteś tutaj sama?
Lekko pokiwała głową, pogrążona we własnych myślach. Zamknęłam oczy i cicho westchnęłam, aby zapanować nad kłębiącymi się we mnie emocjami.
- Chodź ze mną, zaprowadzę Cię do miejsca, gdzie na pewno nie będziesz sama - wyznałam i razem ruszyłyśmy w stronę Obozu.

Od Phoenix, C.D. Nathana

- W takim razie.... - zaczęłam siadając obok niego. - Nie nazywaj mnie "mała"... To uwłacza mojej kobiecości, rozumiesz chyba... - I uśmiechnęłam się do niego pokazując wszystkie ząbki. Nie wiem jak on to robił, ale jak tylko byłam obok niego, mój humor się poprawiał. Przy nim mogłam mieć chwilę bez zastanawiania się nad tym co było i co będzie. Skutecznie odpędzał wszelkie nieprzyjemne myśli.  
- Phoenix! - usłyszałam znajomy głos. Była to Anna. Podbiegła do nas szybko. - Mogłabyś mi pomóc? Trzeba zebrać wszystkich w jedno miejsce, żeby ogłosić, że opuszczamy to miejsce. - Powiedziała. Chciałam odmówić, ale chyba jednak nie powinnam... Nie mogę od razu pokazywać prawdziwej siebie... Mimo wszystko nadal było to dla mnie trudne.
- Jasne. - powiedziałam i uśmiechnęłam się. - Od razu pójdziemy szukać. - wstałam i odwróciłam się do Nathana. Patrzył na mnie jak na wariatkę, jakbym właśnie powiedziała coś czego nie powinnam. 
- Coś... nie tak? - zapytałam. Widać było, że Annie też coś nie pasowało.
- Phoe... To raczej nie jest dobry pomysł, żeby Nathan ci towarzyszył. 
- Po raz pierwszy się z nią zgodzę.  - dopowiedział Nat. A ja zmarszczyłam, nieco wściekle, brwi. 
- Dobra.... Rozumiem. W takim razie pójdę sama. - powiedziałam i odwróciłam się na pięcie. Byłam zła, ale musiałam przed ludźmi udawać miłą, co tylko jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło. "Cześć! Amelia chcę coś ogłosić, więc wszyscy zbieramy się w centrum obozu." - Mówiłam do każdego, ale chyba mało kto brał mnie na poważnie. Ledwie powiadomiłam trzy osoby, a poczułam czyjąś rękę na ramieniu.
- Czego chcesz Nat? Przecież nie chciałeś mi pomóc. - warknęłam niezbyt miło. 
- Phoenix. Daj spokój. Wiesz że nikt mnie tu za bardzo nie lubi. Jak widzisz już wszyscy omijają nas szerokim łukiem.  - powiedział, ale w jego głosie nie słyszałam rozżalenia. Był kompletnie z tym pogodzony... ale ja nie. 
- A co mnie to obchodzi!? - krzyknęłam odwracając się do niego. - Jak będzie taka potrzeba to będziemy ich gonić, do cholery! - złapałam go za rękę i podeszłam do dziewczyny, która usilnie chciała ułożyć kostkę Rubika. 
- Phoe... - jęknął Nat. 
- Nie gadaj, tylko patrz. 
Stanęłam obok dziewczyny, a ta podniosła na mnie wzrok. 
- Cześć! - powiedziałam miło. - Amelia ma nam coś ważnego do przekazania, więc za 5 minut wszyscy mają się zabrać w centrum obozu. - uśmiechnęłam się. Dziewczyna spojrzała na mnie, a potem na Nathana. Zmarszczyła brwi. 
- Rozumiem. Zaraz tam będę. - po chwili poszła i zostawiła nas. 
- Widzisz? Wychodzi mi lepiej, jak jesteś obok... Wcześniej wszyscy mnie ignorowali. - burknęłam niezadowolona. 
- To chodźmy dalej. Chcę mieć to już z głowy. 
- Jak będziesz mieć takie nastawienie, to nikt cię nigdy nie polubi... 
- A kto powiedział, że tego chce? Ty mnie lubisz, to jest najważniejsze. - powiedział i uśmiechnął się do mnie. Prychnęłam tylko i poszłam dalej, a on za mną. Każdy do kogo podchodziliśmy uciekał od nas wzrokiem, jakby obawiał się najgorszego. Jednak jak już zaczynałam mówić to mnie słuchali i to było najważniejsze. Myślę, że to, że nie lubili Nat'a wychodziło raczej z tego, że się go bali... ale dzięki temu też robili wszystko co do nich mówiłam. Kiedy już wydawało nam, się, że powiedzieliśmy wszystkim sami udaliśmy się na miejsce spotkania. Wiedzieliśmy o co chodzi... a przynajmniej Nat wiedział, bo ja to tlyko tak zdawkowo, to i tak poszliśmy posłuchać. 

<Amelia? Ogłaszaj no! xD>

czwartek, 8 maja 2014

Od Nathana, C.D. Phoenix

Słuchałem tego co mówiła Phoenix i nie mogłem w to uwierzyć.
Szczerze niezbyt wiele wiedziałem o tym komitecie. W moim rodzinnym mieście dość długo panował spokój. Owszem były gadki o zagrożeniach, Komitecie i innych, ale jak większość dzieciaków nie przejmowałem się tym za bardzo. To było coś czym mieli martwić się inni. Dorośli. My mieliśmy inne problemy. 
Później nagle spadło na nas to co skutecznie wypieraliśmy z myśli. Zainfekowani, którzy pokazali nam jak marnie jesteśmy przygotowani. 
Poczułem ukłucie w piersi.
Noc. Ja próbujący się wymknąć, zwędzić samochód ojca. Markus, który darł na mnie mordę. Rodzice spali. Nagle krzyki, wycie. Rodzice obudzili się i wypadli na dół. Martwiaki wlazły do domu drzwiami kuchennymi. Jeden złapał mamę, rozdarł jej gardło. Ojciec próbował ją ratować, ale jego też dopadły. Markus pociągnął mnie za sobą. Warczałem i wrzeszczałem, chciałem wracać. Wybić te monstra do nogi. Wtedy Markus pierwszy i ostatni raz mi przyłożył. W oczach miał łzy, ale kazał mi wsiąść do samochodu. Uciekliśmy....
- Nat... - usłyszałem. 
Zamrugałem gwałtownie. Amelia i Phoe spoglądały na mnie lekko zaniepokojone.
- Zamyśliłem się... - wydukałem. - Proponuję na razie nie mówić tego innym. Niezbyt dobrze byłoby siać panikę. Jeżeli Komitet działa w ten sposób jak mówisz to cieszę się, ze nie miałem z nimi do czynienia. I może lepiej byłoby, żebyśmy na nich nie wpadli. Jeżeli jednak mają lekarstwo...
- Chyba nie chcesz próbować..? - zapytała Amelia, a w jej głosie był strach.
Nie odezwałem się. Chciałbym dorwać to lekarstwo... Mógłbym wyleczyć Markusa. Tylko on mi do cholery został na tym pieprzonym świecie. 
- Phoe im uciekła... A jeśli możne wyjść, to i wejść można - powiedziałem. 
- Tak! I zrobią z ciebie kolejny obiekt testowy czy coś jeszcze gorszego - uniosła się.
- Dobra... nie kłóćmy się... - sam nie wiedziałem co mam robić, co myśleć.
- Wyruszamy do Bostonu, tak jak ustalone było wcześniej. Dziś wszystko uzgodnię z grupą.  O reszcie... o reszcie pomyślimy później - powiedziała Amelia. 
- Ok...
Wyszliśmy z pokoju Amelii. Oparłem się o drzewo i odetchnąłem głęboko. Czułem się trochę jakbym się upił... albo czegoś naćpał. Phoenix podeszła do mnie. Zwiesiła głowę, nie patrzyła na mnie. Bawiła się dłońmi.
- Coś taka markotna? - spytałem.
- Teraz wiesz jaka jestem... tak naprawdę... - wyszeptała.
- No i? - spojrzałem na nią... ona uniosła na mnie zaskoczoną twarzyczkę. 
- Nie boisz się? Nie czujesz do mnie wstrętu? Nie potępiasz mnie?
- Nie nie boję się... Czasem mi się to zdarza, ale naprawdę rzadko i nie mam w zwyczaju bać się dziewczyn.. to by uwłaczało mojej męskości, rozumiesz chyba... Wstręt? Potępienie? Bo co? Bo ktoś ci kazał robić coś czego nie chciałaś? Bo wolałaś zabić niż zginąć? W takim właśnie świecie żyjemy.
- Jestem, złym człowiekiem... - wyszeptała.
- Źli ludzie nie budzą się z krzykiem i płaczem. Źli ludzie nie potrzebuję, żeby ktoś ich przytulił i powiedział, że będzie dobrze... Ty jak się dziś rano okazało, potrzebujesz... Więc na mój prosty rozum nie jesteś zła. 
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. Milczała jednak.
- No i jako facet jaram się wszystkim co ostre.... Więc bardziej mi się podobasz gdy potrafisz tupnąć nogą - zaśmiałem się, a ona też się rozpromieniła. - No i tak trzymaj, mała.

<Phoe? Amalio co tam chciałaś powiedzieć?>

Od Nikolaja, C.D. Anny

Stałem z irytującą dziewczyną koło Johann'a. Już się "poznali" i nastała cisza. Po chwili podszedł do nas również Elijach. Nie przedstawiłem go, a jemu nie chciało się odezwać. Ciemnoskóra, która jak podejrzewałem miała ADHD, ciągle się wierciła i posyłała mi niezadowolone spojrzenia. Nie wytrzymała milczenia i zapytała;
-A ile was tu jest?- nie miała chyba innego pytania. Beznamiętnie popatrzyliśmy po sobie i w końcu mruknąłem.
-Ponad dwudziestu już. A co?- spojrzałem na nią z góry. Nie była zbyt wysoka. Prawą ręką potarła spodnie. W lewej wciąż ściskała torbę.
-A zapytać nie można?- fuknęła ostro. Wzruszyłem ramionami. -Świetnie! Coś jeszcze?!- zapytała zdenerwowana. Tym razem Elijah podniósł i opuścił ramiona. -Tylko to potraficie?- powiedziała mrużąc oczy.
-Dobra, spokojnie..- zacząłem.
-Nie będziesz mnie uspokajał!- prawie krzyknęła. To pewnie przez napięcie. Stres, czy strach że jej się nie uda, a jak już osiągnęła cel to chce to z siebie wyrzucić. Tylko czemu na mnie? Nie byłem psychologiem, ale na to mi wyglądało.
Johann westchnął ciężko. Panna Guma Balonowa stanęła do mnie plecami, jak dziecko któremu rodzic nie kupił lizaka. Po chwili zbawiania się piórkiem ze swoich włosów schyliła się, rozpięła torbę i wyjęła gumę do żucia. Włożyła ją do ust i po chwili zaczęła robić duże, różowe balony. Czemu akurat różowe!? Kiedy pękały, pykały głośno, co chyba denerwowało moich towarzyszy. Trzynasty który zrobiła był taki wielki, że zasłonił jej twarz. Balon w moich oczach, prawie zlał się z jej włosami. Nie wytrzymałem. Przebiłem balon palcem i błyskawicznie cofnąłem rękę. Tinameni otworzyła szeroko oczy z zaskoczenia. Na jej twarzy była cienka powłoka z różowej gumy. Wyglądała przekomicznie. Ściągnąłem usta i wydąłem policzki. Po chwili wybuchnąłem śmiechem.
-Przepraszam już dłużej nie mogłem..-Elijah też się uśmiechnął. Jednak Johann taktownie zachował powagę. Po chwili w całym obozie można było usłyszeć wyzwiska pod moim adresem. Zobaczyłem Annę stojącą bezradnie kilka kroków od nas.


<Anna? Johann? Elijah? >

Od Phoenix, C.D. Nathana i Amelii

Patrzyłam jak Nathan oddala się. Nie uśmiechało mi się spać tutaj, bez żadnej gwarancji, że faktycznie jestem bezpieczna, ale on miał rację... Byłam wykończona. W ciągu dwóch dni moje życie znów się zmieniło. Byłam w nowym miejscu, poznałam kogoś kto mnie zainteresował bardziej niż bym tego chciała... I zaprzyjaźniłam się z zombie. Taaak... To zdecydowanie zbyt dużo wrażeń jak na tak krótki czas. Położyłam się w końcu przy drzewie i zamknęłam oczy. Chyba moim jedynym minusem było to, że jak byłam naprawdę zmęczona, to spałam jak kamień. Oprócz tego raczej nie śniły mi się aniołki i jednorożce... Wręcz przeciwnie demony i zombi. No ale nic na to nie poradzę, albo przecierpię, albo nie będę spać wcale. I dzisiaj zdecydowanie wybieram to pierwsze. Sen nie przyszedł od razu. Słuchałam odległych szmerów i rozmów z obozu, co w pewnym sensie mnie usypiało. Po paru minutach odleciałam.


- Mamoo! - zawołałam. - Tatooo! - krzyknęłam jeszcze głośniej. Stałam na środku znanego centrum rozrywki. Z każdej strony otaczali mnie ludzie, ale żadne z nich nie było moją rodziną. Jako 5-latka nie do końca wiedziałam co się dzieję i bałam się. Z moich oczy popłynęły łzy, a z gardła wydobył się ryk. Ludzie omijali mnie nawet nie odwracając wzroku w moją stronę. Czułam się niepotrzebna i zapomniana.
- Część mała? Nie płacz już. Chodź pójdziemy na przejażdżkę, dobra? - powiedziała kobieta schylając się do mnie. Zignorowałam ostrzeżenia mamy na temat nieznanych mi osób i podałam jej rękę z uśmiechem na ustach. Marika, bo tak miała na imię moja nowa koleżanka, kupiła mi loda i zaprowadziła mnie do tunelu strachu. Stanęłyśmy niedaleko wejścia.
- Dokończ loda, a ja zaraz wrócę, dobrze? - Zapytała, a ja skinęłam głową. Dziewczyna podbiegła pod jeden z namiotów i zaczęła rozmawiać z mężczyzną przebranym za klauna. Jej usta poruszały się szybko i wyglądała na przejętą. Po chwili spojrzała na mnie i wskazała palcem, dając mi znak, że o mnie mówi i żebym do nich podeszła. Wciąż liżąc loda waniliowego podbiegłam do nich.
- Lubisz się bać Phoe? - zapytał mnie mężczyzna.
- Nie proszę pana. - odpowiedziałam lekko rozkojarzona. Ale o co mu chodziło.
- Ale pójdziesz z Mariką do tunelu strachu, prawda? Bardzo jej na tym zależy. - powiedział, a ja pospiesznie zaprzeczyłam. Nie lubiłam się bać i zdecydowanie nie chciałam iść do tego miejsca. Marika jednak wzięła mnie za rękę.
- Oczywiście, że ze mną pójdzie. - spojrzałam na nią, a potem na tunel strachu. Z miejsca w którym stałyśmy dokładnie widziałam wejście i wyjście z tunelu. Zauważyłam coś dziwnego. Ludzie wchodzący tam byli uśmiechnięci, albo przerażeni... Za to wychodząc nie okazywali żadnych emocji.  
Zombie.
- Dobrze, pójdę. - powiedziałam i uśmiechnęłam się, choć tak naprawdę chciałam krzyczeć i uciekać. Niestety jako dziecko nic nie rozumiałam. Dziewczyna odpowiedziała na mój uśmiech i ruszyła do tunelu trzymając mnie mocno za rękę. Próbowałam coś zrobić, ale wszystko na nic. Może to głupie, ale czułam, że nie mogę zrobić nic innego jak iść do przodu.
- Phoenix! - usłyszałam za sobą i się odwróciłam. Zobaczyłam wysoką, szczupłą kobietę, która biegła w moją stronę.
- Mamo! - krzyknęłam i wyrwałam się Marice. Po chwili byłam w objęciach rodzicielki.


Moja mama uciekała ze mną na rękach. Nie powiedziała mi o co chodzi. Po prostu obudziła mnie w środku nocy i kazała się spakować. Wzięłam ze sobą trochę ubrań i ulubione zabawki. Pojechałyśmy do Mariki. Zatrzymałyśmy się u niej, w jej wielkim domu, gdzie mieszkało też wiele innych ludzi. Przybywało ich z dnia na dzień, a wszyscy byli młodzi, ale nie byli już dziećmi. Wydawało mi się, że jedynymi dziećmi jestem ja i mój mały braciszek. Pewnego dnia mama wstała bardzo wcześnie rano, budząc mnie przy tym.
- Mamusiu. Co robisz? - spytałam zaspanym głosem.
- Idę do pracy kochanie. śpij dalej.
- Co się dzieję?
- Coś złego... Nie jestem jeszcze do końca pewna, ale musisz mi coś obiecać. - pokiwałam głową zgadzając się. - Nie wychodź z pokoju. Choćby nie wiem co się działo. Nie wolno ci stąd wychodzić. - Mama wyszła zamykając za sobą drzwi. Położyłam się dalej spać i zasnęłam niedługo ponownie.


Uciekałam przed czymś czego nie mogłam opisać. Byłam głupim dzieckiem, że nie posłuchałam się mamy. Powinnam była zostać w pokoju. Potwór biegł szybko w moją stronę. W jednej chwili coś mignęło, a potem on już leżał. Tata podszedł do mnie i wziął za rękę.
- Uciekajmy. - powiedział tylko, a ja tym razem się posłuchałam. Niestety potworów było więcej. Otaczały nas. Przytuliłam się mocno do taty i popłakałam się. Chwilę potem zamknął mnie w metalowej szafce z niewielkimi otworkami, dzięki którym nadal mogłam na niego patrzeć. Ale może jednak nie powinnam była. To co się wtedy stało zmieniło moje beztroskie życie dziecka na zawsze. Mój ojciec dzielnie się bronił, ale niestety ich było dużo więcej. W pewnej chwili jeden z potworów skoczył na tatę od tyłu i wgryzł się w jego rękę. Potem patrzyłam jak z jego przegubu ścieka krew. Krzyczałam. Darłam się z całych sił. Potem przyszli inni, którzy zabili potwory, a potem otoczyli mojego tatę. Kiedy usłyszałam jego krzyk, zaczęłam walić pięściami o metalowe drzwiczki szafki. Zerknęłam znów przez szparę. Jeden z młodych mężczyzn trzymał w swojej dłoni część ręki mojego ojca. Z nierównego przecięcia kopała gęsta krew. Krzyczałam ile miałam sił w płucach.

Obudziłam się gwałtownie i otworzyłam oczy. Szybko rozejrzałam się w poszukiwaniu ojca i ludzi z Komitetu. Wszyscy zniknęli. Za to obok mnie siedział Nathan.
- Gdzie oni są? - zapytałam jakby on miał to wiedzieć. 
- Nikogo tu nie ma jesteś bezpieczna. 
- Przepraszam - jęknęłam - Miałam zły sen
- Zauważyłem. 
Nie chciałam tam wracać, ale wiedziałam, że muszę. Niby to co przed chwilą mi się śniło było moimi wspomnieniami, ale moja podświadomość skutecznie to wyparła. A co jeśli...? Jako dziecko nie wiedziałam tak dużo jak widzę teraz. A tam w centrum rozrywki... Marika. Co się działo w tym tunelu strachu? Poszłam tam w końcu, czy nie? Muszę się dowiedzieć. Nie wiem jak mi się to udało, ale znów zasnęłam.

- Phoenix! - usłyszałam, ale musiałam to zignorować. - Nie rób tego, proszę! Nie możesz! - Max krzyknął ponownie. Właśnie mierzyłam do niego z pistoletu. Nie rób tego nie! Chciałam powstrzymać samą siebie, ale to było na nic. Zupełnie jakbym wrzeszczała na ścianę. Patrzyłam się na niego pustym wzrokiem, jakby wcale mnie nie obchodził. Tak będzie lepiej. I dla niego i dla mnie... a przynajmniej tak wtedy myślałam. 8-latek jeszcze nie zdążył ogarnąć co się wokół niego dzieje, był pilnowany by nie dowiedział się o istnieniu zombi. Powinien się cieszyć, że przeżył chociaż te osiem lat. Wszystkie inne dzieci które tu przyszły zabijali od razu, udając, że zostały zarażone i umarły. On był wyjątkiem, bo moja matka była im potrzebna do badań. Udawali, że chronią naszą rodzinę, a tak naprawdę kompletnie ją zniszczyli. Poczułam  lufę na skroni. Znak, że mam się pośpieszyć. Teraz ja zniszczę ją do końca. Strzeliłam nawet nie mrugając. Byłam zimna i wyrachowana tak jak uczyli mnie tego odkąd rozpoczął się atak. 
- Teraz on Phoe. - powiedziała Marika. Patrzyła na mnie szklanymi oczami. Ona nie przeszła testu. Nie zabiła swojej rodziny i mieli teraz zrobić z niej strażniczkę wrót... czyli pewnie nigdy jej już nie zobaczę, bo strażnic dożywają góra 3 dni. Spojrzałam na Zygfryda. Już dawno przestałam nazywać go ojcem. Jego lewa ręka była krótsza o połowę, a wystający kikut przypomniał mi dzień, który wszystko zmienił. Gdyby nie szybka interwencja członków komitetu, to już dawno stałby się zainfekowanym i umarłby wcześniej. Komitet może i był brutalny, ale wojna potrzebuje ofiar. To nie prawda! On cię wykorzystuje! Zrozum to idiotko! Nie możesz znów popełnić tego samego błędu!Nacisnęłam na spust i spuściłam głowę. Jego twarz... pełna zrozumienia i akceptacji upadła bezwładnie do tyłu. 

- Nie! - krzyknęłam. - Nie! Nie! Nie! Nie! To nie tam miałam się znaleźć! Nie tam do kurwy nędzy! Nie tam! - wrzeszczałam i płakałam jednocześnie. Czułam się jakbym ponownie straciła osoby, które kocham. Do tego nie udało mi się zobaczyć tego co chciałam. 
- Phoenix. Spokojnie. - powiedział Nathan lekko zaspanym głosem. Obudziłam go.
- Przepraszam. - zaskrzeczałam. Wciąż płakałam i wiedziałam, że nie przestanę. 
- Hej, hej hej... - powiedział i przytulił mnie do siebie. Czułam się jak małe dziecko, które po koszmarze przytula się do taty. Tyle, że ja już nie miałam taty. Objęłam go i załkałam. Musiałam się jakoś uspokoić, a to nie był najlepszy sposób. Odepchnęłam go od siebie delikatnie i wstałam szybko. 
- Macie tu jakąś łazienkę, prawda? Lustro? - spytałam wycierając policzki.
- Tak. Jakaś namiastka lustra chyba była w tym zielonym budynku na prawo. Ale nie oczekuj zbyt wiele.
- Jasne. Spotkajmy się za 10 minut u Amelii. Muszę wam coś powiedzieć. - Odeszłam nie czekając na odpowiedź. Faktycznie lustro nie było zbyt wielkie, ale jakoś z jego pomocą i odrobiną wody udało mi się poprawić swój wygląd. Niestety nadal miałam zaczerwienione oczy, ale mogłam to wytłumaczyć bezsennością. Wyszłam z budynku i skierowałam się do Amelii. Po drodze trochę się zgubiłam, ale w końcu znalazłam Nathan, który stał niedaleko "mieszkania" Amelii. 
- Idziemy. To naprawdę ważne. - powiedziałam sucho, ale z powagą w głosie. Nat spojrzał na mnie jakby mnie nie znał. Zmarszczył brwi, ale poszedł za mną. Po drodze wymieniłam parę zdań z Annie i oczywiście włączyłam tryb niewiniątka. Kiedy już byliśmy w środku Amelia przywitała się ze mną... widocznie miała wyrzuty sumienia, ale nie bardzo mnie to obchodziło. 
- Powiedziałam Annie o naszych planach. - zwróciła się do Nathana.
- Rozumiem. Ale nie po to tu przyszliśmy. Phoenix chce nam coś powiedzieć. 
- Tak? O co chodzi? - spytała z udawanym zaciekawieniem. Widziałam jak patrzyła na Nathana i szczerze nie do końca mi się to podobało. Tak jak nie podobało mi się to, że była o kogoś zazdrosna... 
- Miałam sen... a raczej wspomnienie. Myślę, że przypomniałam sobie coś co może diametralnie zmienić całą tą sytuację z zombi.
- Da się zmienić naszą sytuację? - spytał Nathan.
- Najwyraźniej tak. - odpowiedziałam. - A więc. Mam powody by myśleć, że nad tą całą epidemią, która spadła na nas stoi Komitet. Jako mała dziewczynka byłam w miejscu gdzie prawdopodobnie ich ludzie zarażali innych. Ale wiem też, że część nie mogła być zarażona... Oni... - przerwałam na chwilę. - zbierali szczęśliwych ludzi w jedno miejsce, a oni potem wychodzili otępiali i bez życia. Jak zombi. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale taka jest prawda... Zrobili to by mieć władzę, by mieć władzę nad nami. Mieli nam pomagać, tak? Zakładają armię? Jakoś od 12 lat im to nie wychodzi i nawet nie wystawili nosa ze swojego bunkra. 
- Czekaj, czekaj... skąd ty to wszystko wiesz? - spytała Amelia krzywo na mnie patrząc
- Uciekłam z Komitetu. Nauczyli mnie tam jak żyć i jak zabijać z zimną krwią. Każdemu to robią, ale ja byłam na tyle silna by się przeciwstawić... chociaż grubo po fakcie... W każdym razie moja mama tam została. Miałam zamiar znaleźć jakieś dobre lokum i pomóc jej uciec, ale jak na razie nic... Ona jest im potrzebna. Pracuje w pracowni badawczej, ale nie mam pojęcia co bada. Jestem prawie pewna, że oni mają antidotum... lub  przynajmniej coś co zapobiega zarażeniu.

<Nat? Amelia?>

Od Trish, C.D. Victorii

Droga nie zajęła nam wiele czasu, przynajmniej tak mi się wydawało. W międzyczasie musieliśmy zabić czterech zainfekowanych, a właściwie wszystkich ich zabił Jeremy. Na pierwszy rzut oka wydawał się nieprzyjemnym typem, od którego lepiej trzymać się z daleka. Tego też się pilnowałam. Nie zbliżałam się do niego ani nie zagadywałam, z resztą jak zwykle. Trzymałam się na uboczu, a moją jedyną bliższą towarzyszką była Victoria. Od pierwszego spotkania okazała się dla mnie bardzo troskliwa. W zamian za opiekę w drodze do „obozu” podałam jej kilka najpożywniejszych owoców, aby starczyło jej energii na dotarcie na miejsce.
- W końcu będziemy żyły w grupie i będzie nam zdecydowanie łatwiej – zaczęła rozmowę – Mniejsze prawdopodobieństwo śmierci z łap zainfekowanych.
- W tej sytuacji mogę to uznać za słowa pocieszenia – odpowiedziała za mnie Anna i odwróciła się do nas, idąc ostrożnie tyłem – Nie mieszkamy w willi o jakiej marzy każdy z nas, ale w tych czasach możecie liczyć u nas na naprawdę porządną kwaterę!
Ponownie zapadła cisza. Szliśmy w milczeniu, a ja nie okazując tego, coraz bardziej nie mogłam doczekać się dotarcia na miejsce i poznania nowego domu i nowej „rodziny”.
Jednak nasza podróż w końcu dobiegła końca. Przed moimi oczami ukazał się duży budynek mieszkalny. Jego dawny, prawdopodobnie jakiś wesoły kolor zszarzał, a blok stał się szary i smutny. Kiedy razem z Victorią zajrzałyśmy do środka naszym oczom ukazał się całkiem przyjemny widok. Wnętrze wcale nie było puste jak większość wolnostojących domów, meble co prawda były średniej jakości, ale lepsze niż te, z których dotychczas przyszło mi korzystać.
- Całkiem przyzwoicie, jeśli chodzi o dzisiejsze czasy, mogę powiedzieć, że mamy tu luksus – powiedziała rozradowana Vicki.
- Gdzie pozostali? – spytałam o to, co chodziło mi po głowie od samego początku.
- Pewnie poszli w poszukiwaniu broni, pożywienia, ewentualnie dodatkowych schronień, albo na patrol terenu, tak jak nasza trójka – Jeremy przerwał milczenie. Na sam dźwięk jego głosu przeszły mnie ciarki.
Uśmiechnęłam się niemrawo, jednak mężczyzna spojrzał tylko na mnie i odwrócił się na pięcie, nie odwzajemniając gestu. Zmieszał mnie trochę z błotem, ale starałam się nie przejmować. Początki znajomości zawsze są trudne.
- To jak, przyjmujecie nas, że tak to ujmę, pod swój dach? – uroczo uśmiechnęła się Victoria.
 
<Amelia?>

Od Paul'a

Obudziłem się jak zwykle czujny i całkowicie rozbudzony. Nie spałem długo. Sen był w tym świecie czymś niebezpiecznym. Chwilą nieuwagi, która mogła kosztować cię życie. 
Zebrałem swój niewielki plecak. Był wszystkim co udało mi się zabrać z poprzedniej kryjówki. Kryjówki, w której było jeszcze dwóch ludzi, a tylko mnie cudem udało się wydostać.
Budynek w którym się schowaliśmy był w nie najlepszym stanie. Mówiłem, że to zły pomysł. Nie usłuchali jednak. Zainfekowani nas zaskoczyli. Zaczęli wlewać się przez drzwi. Wbiegliśmy na piętro. Strop zarwał się. Spadłem na dół, jakimś cudem szczęśliwie, inni trafili gorzej. 
Każdy kiedyś umrze... Wszyscy to wiedzą, a mimo to śmierć jest czymś strasznym.
Wyszedłem ostrożnie. Rozglądając się i nasłuchując. Droga wydawała się wolna. Ruszyłem więc ostrożnie. Nie miałem przy sobie nawet broni. Jedynie paczkę morfiny. 
Wszedłem do niedużego sklepiku. Półki były poprzewracane, w rogu leżały gnijące zwłoki, na szczęście te całkiem martwe. Rozejrzałem się, szukając czegoś co mogłoby mi się przydać. Broni, jedzenia... czegokolwiek. Znalazłem jedynie rozwaloną latarkę, którą odrzuciłem w kąt i paczkę krakersów. Ciastka zjadłem od razu.
Ruszyłem dalej.
Wkrótce miasto skończyło się, a moim oczom ukazał się las. Może tam będzie spokojniej? Ostrożnie wszedłem między drzewa. Albo mi się zdawało, albo zauważyłem ślady ludzi. Między krzewami wydeptana była ścieżka. Ruszyłem nią ostrożnie. Starając się nie dać się zaskoczyć. 
Zobaczyłem jakiegoś mężczyznę. Spojrzał na mnie.
- Witam - powiedziałem do niego i uniosłem dłonie, by pokazać, że nie mam złych zamiarów. Miałem przy tym nadzieję, że on także nie pragnie śmierci dla mnie, bo moje szanse były dość marne. 
- Kim jesteś? - zapytał chłopak, podchodząc. Był czujny.
- Paul Harrison - przedstawiłem się. - Przyszedłem z miasta. Miałem nadzieję, ze w lesie jest bezpieczniej niż tam.
- Jest... nieco - powiedział i rozluźnił się trochę. - Jestem Trevor. Mamy tu sporą grupę ocalałych.
- Cieszę się, że komuś udaje się utrzymać jako tako - powiedziałem.
- Chodź, zaprowadzę cie do obozu - powiedział i ruszył przodem.
Poszedłem za nim. Gdy dotarliśmy na miejsce zauważyłem, że faktycznie ludzi jest niemało. Miało to i plusy i minusy niestety. Mimo to zawsze raźniej było, gdy obok stał ktoś, do kogo można się było choćby odezwać. 
- Dziękuję - powiedziałem i usiadłem ciężko.

<Ktosiek jakiś?>

środa, 7 maja 2014

Paul

PAUL HARRISON
Więcej w zakładce "Członkowie".

Melania

MELANIA WILSON
Więcej w zakładce "Członkowie".

Od Valentiny, C.D. Jonathana

- Nie. Nie warto- westchnęłam i z powrotem zaczęłam jeść. Jace zrobił to samo.
- Skoro tak uważasz- rzucił w międzyczasie. Intrygował mnie ten typ. Raz był pomocny, potem poważny, następnie taki "żartowniś" się z niego zrobił... Jego zachowanie co chwilę się zmienia. Przy nim, czułam się bardzo nieswojo. A po tej akcji z językiem, moje zaufanie do niego, zeskoczyło na najniższy poziom. Mogłam nawet stwierdzić, że go nienawidzę. Chociaż w sumie, to może za ostro... Ale tak poza tym, to nadal jestem mu wdzięczna, że mi pomógł, bo wcale nie musiał. Mógł mnie po prostu okraść, a potem zostawić, czy dobić. A on mi pomógł. Tak... To był miły gest i mimo, iż go nie lubię, cieszę się, że jest tu.
- Musimy się stąd wynosić- wyparowałam, a Jonathan prawie zakrztusił się jedzeniem. Popatrzył na mnie krzywo.
- Ty zwariowałaś?- spytał, gdy już przeszedł mu napad kaszlu.
- Nie. Ale powinniśmy. Słuchaj, jedzenie nam się w końcu skończy, a ja niedawno słyszałam krzyk. Ludzki krzyk. Z naciskiem, na 'ludzki'.
- Tak. Ty zdecydowanie... Zwariowałaś!- wrzasnął, wziął nasze - już puste - miski i poszedł do kuchni, a wrócił z dwoma szklankami do połowy napełnionymi jakimś napojem. Podał mi jedną z nich, a ja wzięłam ją i dwoma dużymi haustami opróżniłam szklankę. Zerknęłam na nogę. Dopiero teraz zauważyłam, że mam opatrunek. Spojrzałam pytająco na Jonathana, który szybko zareagował.
- Spałaś, więc zająłem się tym- kąciki jego ust wygięły się w lekkim uśmiechu. Pokiwałam tylko głową, na znak, że zrozumiałam, ale tak jakoś nie potrafiłam nic powiedzieć. Wstałam i kulejąc poszłam do kuchni. Gdy tam już byłam, przeszukałam szafki, znalazłam kilka bandaży, jakieś maści, gaziki oraz masę tabletek. Wszystko to wzięłam do pokoju, razem z mieczem, a tam usiadłam. Powoli zaczęłam zmieniać sobie opatrunek.

<Jace?>

Od Cartera, C.D. Johanna

Uśmiechnął się głupkowato.
- Tak się składa, że uwielbiam pokera, papierosy, piwo, whiskey i owoce morza.
Mężczyzna tylko zmierzył mnie zimnym wzrokiem, wyczuwałem od niego niechęć do mojej osoby na kilometr, ale już przywykłem, że ludzie mnie nie lubią.
Sięgnąłem do swojej torby i wyciągnąłem z niej dwie butelki ciemnego piwa.
- Skusisz się może? Co prawda pewnie jest ciepłe, ale zawsze coś. - uniosłem brew, wysuwając w jego stronę butelkę.
- Jeny, jasne, skąd je wytrzasnąłeś? - poderwał się z kanapy i wręcz wyrwał mi jedno piwsko.
- Obrabowałem pewną zapuszczoną stację benzynową, już jakiś czas temu - wzruszyłem ramionami.
- Dziękuję - uśmiechnął się. - Tego mi brakowało - westchnął z zadowoleniem otwierając swoje piwo o blat drewnianego stolika, który nas dzielił.
- Nie ma za co - odwzajemniłem uśmiech i otworzyłem swój napój zębami. Nie lubiłem się z tym cackać, poza tym w drodze nie zawsze było otworzyć czymś, co nie znajduje się w twojej jamie ustnej.

<Johann?>

Od Johanna, C.D. Anny

 Moja warta skończyła się, przez co wróciłem do głównego pomieszczenia naszej tymczasowej siedziby. Carter został oficjalnie przyłączony do grupy. Ch.olera! Wciąż uważałem, że zbyt łatwo przychodzi ludziom dołączanie do nas… Nie wiadomo co który może mieć na myśli? Może w nocy nas pozarzynać, okraś, Bóg wie co zrobić. No, trudno. Nie ja tu decyduję. Bez słowa odwróciłem się od faceta i ruszyłem w swoim kierunku. Zgrzytnąłem zębami, gdy usłyszałem jego kroki za sobą.
-Chciałeś czegoś?-zapytałem podirytowany.
-Nie, ale wiesz… Nie znam tu nikogo, głupio mi tak. Może mi coś opowiesz o waszej grupie?-zagadnął.
-Czy to konieczne? Idź się sam zapytaj. Sam ich słabo znam-spławiłem go gładko.
Głupek! Nie dawał za wygraną.
-Nie bądź taki… Na pewno możesz mi coś o nich powiedzieć, będę wiedział jak postępować na przyszłość.
Skrzywiłem się lekko i przystanąłem w niedużym, zaniedbanym pomieszczeniu. Zwaliłem się na starą sofę i wyciągnąłem nogi, opierając je o podłokietnik.
-O kim chcesz coś wiedzieć? O Annie? Raczej wesoła, przyjazna dziewczyna. Może zbyt ufna. Jej siostra- Amelia jest bardziej zdyscyplinowana i rozważna. Ich braciszek ma na imię Trevor. To ten wysoki, ciemnowłosy. Kojarzysz?-Nie czekałem na jego odpowiedź.-Gbur, ważniak. Nie lubię go. Lubi się panoszyć. Rose, to ta białowłosa. Kawał twardej baby, nie miałem okazji lepiej jej poznać. Oskar-pewny siebie arogant, Federico-ryzykant, Elijah- wredny typ. Ktoś jeszcze? Mam słabą pamięć do imion.-Mój głos był olewający i znudzony.
Facet kręcił się chwilę po pomieszczeniu, a potem przysiadł na krześle nieopodal mnie.
-To może opowiesz mi coś więcej o sobie?-zaproponował.
Mruknąłem pod nosem coraz bardziej zły.
-Nie lubię mówić o sobie- oznajmiłem.
-No opowiedz…-nalegał.
-Dajże mi święty spokój.-Machnąłem na niego ręką.
Zwiesił wzrok zawiedziony. Zapadła nieprzyjemna cisza.
-Lubię hazard, piwo i dobrą kuchnię. Jaka szkoda, że raczej się nią już nie nacieszę. –Zaśmiałem się pustym śmiechem.-A Ty?
<Właśnie, a Ty? Carter?  >

Od Anny, C.D. Cartera

Kto by pomyślał? Kolejna osoba chce do nas dołączyć. Niepokoi mnie jedynie to, że słyszał nas z dość dużej odległości... Może Amelia miała rację i przez to zjawi się tutaj stado umarlaków?
Czym prędzej poszłam do jej pokoju i zapukałam.
-Proszę -usłyszałam zza drzwi.
Nathan i Phoenix w dalszym ciągu byli w pomieszczeniu, więc nie chciałam zajmować im dużo czasu.
-Przepraszam, że przerywam. Mam małą sprawę. -zaczęłam- Przyszedł nijaki Carter Gray... Chciałby przyłączyć się do grupy. Co mam mu powiedzieć?
Amelia przetrawiła to co powiedziałam i odpowiedziała po chwili namysłu.
-W naszym położeniu przyda się jak najwięcej rąk do pomocy. Przywitaj go, ja później z nim pogadam.
-Jasne, dzięki. -pożegnałam się i zamknęłam drzwi. Dyskusja w środku toczyła się dalej.
Kilka chwil później dotarłam ponownie do wejścia. Carter i Johann rozmawiali o czymś, więc mój monolog trwał tylko moment.
-Witam w naszych skromnych progach. Rozgość się.
Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie i skinął głową. Poszłam zobaczyć jak radzą sobie inni.

<Carter? Johann?>

Od Cartera, C.D. Johanna

Podeszła do mnie jakaś dziewczyna. Dość młoda.
- Kim jesteś? - spytała, stając naprzeciw mnie.
- Carter Gray, a Ty? - spytałem, wyciągając niepewnie rękę w stronę dziewczyny, która mrużyła delikatnie oczy.
- Anna Curter. Co cię tu sprowadza?
Jeny, co ci ludzie mają w głowach? Oni myślą, że chcę ich zabić? Ale po chuja miałbym wyrżnąć kilkanaście osób, pewnie jedne z nielicznych, które wciąż żyją, nie licząc Komitetu?
- Ucieczka przed zombie. Poza tym dobre sto metrów dalej was usłyszałem, chciałem sprawdzić, co się tutaj dzieje.
- Aż tak jesteśmy głośni? - spytała dziewczyna z lękiem.
- Owszem. Mógłbym się do was przyłączyć? Działanie w pojedynkę nie jest zbyt łatwe. - zapytałem.
- Muszę porozmawiać z siostrą - mruknęła.
- Mam czas - uśmiechnąłem się pobłażliwie.

<Anno, Amelio? Ktokolwiek>

Od Johanna, C.D. Cartera

Pokręciłem lekko głową. Jakoś dziwnie się na mnie patrzył. Odsunąłem od siebie natrętną, głupią myśl.
- Nie mogę od tak sobie decydować o tym kto do nas przystanie a kto nie. Muszę Cię przedstawić założycielkom grupy.-Uśmiechnąłem się ironicznie pod nosem, a potem skinąłem na niego.
Ruszył obok mnie. Cały czas miałem się na baczności. Wsunęliśmy na przestrzeń, którą aktualnie zajmowała nasza grupa. Wszyscy spojrzeli na mnie pytająco.
-No nie patrzcie się tak… Ja nie mam z tym nic wspólnego. Hałasowaliście to go ściągnęliście.-Wzruszyłem ramionami.-Amelia, Anna! Przekazuję wam go!
Z lekkim uśmiechem odwróciłem się na pięcie i wróciłem na wartę.
<Carter/Anna/Amelia?>

Od Victorii, C.D. Trish

Trzy postacie zniknęły z pola widzenia, odwróciłam się w stronę Trish, po czym usiadłam naprzeciw niej.
-To co tam powiesz? - zagadnęła.
-Hm, właściwie to pewnie to, co u większości z tych co pozostali przy życiu. Ciągle trzeba się ukrywać i unikać lub zabijać zainfekowanych. Ogólnie to szukam brata, od jakiegoś tygodnia, dwóch. Rozdzieliliśmy się tylko na kilkanaście minut, a on, zniknął. No, ale co tam u Ciebie? - zapytałam dziewczyny, która siedziała oparta o wysokie drzewo.
-Wiesz, trochę spać mi się chce... Wybaczysz mi, jeśli się położę na razie? Obudzisz mnie, gdy wrócą, dobrze? - spojrzała na mnie pół-przytomnym wzrokiem.
-Dobra, dobranoc śpiochu. - uśmiechnęłam się lekko.
-Dzięki. - odwzajemniła uśmiech i zwinęła się w kłębek.
Zamknęła oczy, a po chwili było już widać, że zasnęła. Westchnęłam i przeciągnęłam się. Popatrzyłam w błękitne niebo i gałęzie drzew, przez chwilę poczułam się tak, gdyby nic się nigdy nie zmieniło, a ja nie się nie ukrywała przed zainfekowanymi. Jednak po chwili przypomniałam sobie o wszystkim, i o tym gdzie się znajduję i w jakiej sytuacji. Spojrzałam na wciąż śpiącą Trish, uśmiechającą się przez sen. Ciekawe, co jej się śniło. Czym by się tu zająć przez około dwie godziny? Nie mogę pójść spać, nie mam zamiaru być zjedzoną w czasie snu przez te trupy (o ile można ich tak nazwać, bo do końca martwi nie są), choć to całkiem kusząca propozycja. Podniosłam się z ziemi i zaczęłam chodzić w kółko. Rozbolała mnie głowa. Przypomniała mi się melodia piosenki, której słów nie znałam. W myślach nuciłam ją sobie, próbując za wszelką cenę odtworzyć jej treść. Po wielu próbach w końcu mi się udało, przynajmniej część. Uśmiechnęłam się do siebie triumfalnie. Godzina jakoś zleciała. Znów zaczęłam gapić się w niebo.
-Co robisz? - usłyszałam obok siebie głos. To Trish. Wstała, w końcu! Odwróciłam się do niej.
-A, nic, tak się nudzę. - wzruszyłam ramionami.
Dziewczyna ziewnęła i chwiejnie wstała. Podeszła do mnie i również zaczęła ślepić w niebo.
Usłyszałam kroki, a po chwili moim oczom ukazała się ta sama trójka, co wcześniej.
-Co tam wypatrzyłyście? - zapytała Anna i popatrzyła w górę. Kolejna się znalazła, co to już sobie nie można w niebo popatrzeć?
-Nic. - w odpowiedzi wyręczyła mnie Trish.
-To możemy już iść? - odezwała się ponownie dziewczyna.
-Tak. - tym razem to ja odpowiedziałam.

<Trish, ktokolwiek? xd>

Od Amelii, C.D. Nathana

Myślałam, że nogi się pode mną ugną... Gdyby nie to, że Nathan mnie trzymał, z całą pewnością wylądowałabym na ziemi. Jego usta były tak przyjemnie ciepłe... Kiedyś byłam w podobnej sytuacji, ale nie z takim natężeniem! To dziwne, jak druga osoba może na nas oddziaływać. W życiu bym nie pomyślała, że poczuję się tak, właśnie przy nim. Trwaliśmy przy sobie jeszcze chwilę, a ja czułam jego dotyk na swoim policzku. Nathan powiedział coś, ale nie dotarło do mnie co- dalej byłam w szoku. A tak... Musiał wracać. Jedyne co udało mi się z siebie wydusić, to nędzne "mhm". Nie chciałam, żeby odchodził. Nie teraz, kiedy w końcu poczułam się naprawdę szczęśliwa. Patrzyłam na niego jeszcze długo, kiedy się oddalał...
Wróciłam do pokoju i rzuciłam się na twarde łóżko. Całkowicie zapomniałam o bólu i o tym, że musimy się stąd jak najszybciej wynosić. Nie chciałam niszczyć tego, co z tak wielką trudnością znów do mnie przyszło.
Zamknęłam oczy, ale dotarło do mnie, że wcale nie jestem śpiąca. Drzemka na rękach Nathana zdecydowanie wystarczyła...
-Tak, to na pewno przez to nie mogłam zmrużyć oka. -powiedziałam sama do siebie i zaśmiałam się w duchu.
Położyłam się na boku, który nie bolał, przykryłam kocem i ponownie zamknęłam oczy. Tym razem się udało.

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Za oknem już świtało, wiec była to najwyższa pora żeby wstawać.
-Proszę, proszę. -powiedziałam głośno i ziewnęłam- Witaj.
W drzwiach stała Anna ze swoją apteczką i butelką wody. Uśmiechnęła się i usiadła na brzegu łóżka.
-Nie uwierzysz co się wczoraj zdarzyło -zaczęła i położyła ręce na kolanach.
-To raczej Ty nie uwierzysz... -powiedziałam pod nosem i miałam nadzieję,że mnie nie usłyszała.
-Nikolaj przyprowadził wczoraj dziewczynę, a razem z nią lodówkę turystyczną, jedzenie i broń! -była wyraźnie podekscytowana- Chwilę po tym przyszedł Elijah z napojami.
-To dobrze. Całkiem nieźle sobie radzą, szkoda tylko, że musimy stąd odejść...
Annie spojrzała pytająco i wyciągnęła z apteczki bandaże.
-Ale jak to? -zapytała niepewnie- Przecież mamy tu wszystko...
-I właśnie w tym problem. Musimy się stąd jak najszybciej zwinąć- najpóźniej jutro wieczorem. W krótkim czasie przyjdzie tu sporo umarlaków.
-Skąd możesz to wiedzieć? -Annie zdjęła stary opatrunek i posmarowała siniec dziwną mazią- Przecież ostatnio żadnego tutaj nie widziałam...
-I właśnie w tym problem. -zaczęłam, tak żeby niczego nie podejrzewała- Nie sądzisz, że to dość niepokojące? Moim zdaniem powinniśmy uciekać.
-Wiesz jak ludzie się zdenerwują? -popatrzyła na mnie smutno- Przyszli tu żeby zaznać trochę spokoju.
-Annie ja to dobrze wiem... Proszę, chociaż Ty posłuchaj. -złapałam siostrę za ręce i spojrzałam jej głęboko w oczy. Dziewczyna była ewidentnie zmieszana, a jej mózg pracował na podwójnych obrotach.- Zaufaj mi. Uwierz na słowo, nie chcesz tu być, kiedy przybędzie ich cała gromadka.
-Niech Ci będzie... -powiedziała w końcu- Ale to nie ja powiem o tym ludziom!
Pokiwałam głową, a Anna skończyła zakładać mi opatrunek.
-A tak w ogóle, to w co miałam nie uwierzyć? -uśmiechnęła się zadziornie.
Zdębiałam. Myślałam, że tego nie słyszała... Musiałam jak najszybciej coś wymyślić, żeby się nie dowiedziała. Zauważyłam, że nie przepada za Nathanem. Jeszcze pomyśli, że to jego pomysł, żeby się stąd zmywać. Już otwierałam usta, żeby coś powiedzieć, kiedy dobiegło mnie pukanie. Dzięki bogu...
-Proszę -powiedziałam, a w drzwiach stał Nathan... razem z Phoenix.
-Witam drogie panie -przywitał nas i szerzej otworzył drzwi- Jak się spało?
-Całkiem nieźle -odpowiedziała Anna- Witaj Phoenix, jak Twoja ręka?
-Przemyłam ją wodą, tak jak radziłaś -dziewczyna dalej wyglądała na niepewną- Mam nadzieję, że nie będzie trzeba jej szyć.
-To się okaże. Muszę iść, do zobaczenia.
Anna zwinnie ominęła gości i wyszła z pokoju. No pięknie... Co ja mam teraz robić? Jak się zachowywać, po tym co się stało? Wstałam i czekałam, aż któreś z nich się odezwie. Nie musiałam długo czekać.
-Jak Twoje biodro? -spytał Nathan, a Phoenix mierzyła mnie wzrokiem, jakby chciała mnie zadźgać. Wiedziałam, że coś z nią nie tak.
-Wydaje mi się, że jest lepiej. -odparłam- Nie boli jak wczoraj, ale jeszcze nie chodziłam, więc wszystko może się zmienić. Przepraszam za to jak ostatnio Cię powitałam -spojrzałam na Phoenix i podałam jej rękę- Może jeszcze raz, jestem Amelia.
-Phoenix -odpowiedziała i uścisnęła moją rękę; miała pewny chwyt.
Nie wiedziałam co myśleć o tej dziewczynie. Wydawała się zagubiona, ale oczy miała takie, że nie jeden, by zszedł na miejscu. Całkiem nieźle dogadywała się także z Natem.
-Powiedziałam Annie o naszych planach. -zwróciłam się do niego i czekałam na reakcje.

<Nathan?>