Słuchałem tego co mówiła Phoenix i nie mogłem w to uwierzyć.
Szczerze niezbyt wiele wiedziałem o tym komitecie. W moim rodzinnym mieście dość długo panował spokój. Owszem były gadki o zagrożeniach, Komitecie i innych, ale jak większość dzieciaków nie przejmowałem się tym za bardzo. To było coś czym mieli martwić się inni. Dorośli. My mieliśmy inne problemy.
Później nagle spadło na nas to co skutecznie wypieraliśmy z myśli. Zainfekowani, którzy pokazali nam jak marnie jesteśmy przygotowani.
Poczułem ukłucie w piersi.
Noc. Ja próbujący się wymknąć, zwędzić samochód ojca. Markus, który darł na mnie mordę. Rodzice spali. Nagle krzyki, wycie. Rodzice obudzili się i wypadli na dół. Martwiaki wlazły do domu drzwiami kuchennymi. Jeden złapał mamę, rozdarł jej gardło. Ojciec próbował ją ratować, ale jego też dopadły. Markus pociągnął mnie za sobą. Warczałem i wrzeszczałem, chciałem wracać. Wybić te monstra do nogi. Wtedy Markus pierwszy i ostatni raz mi przyłożył. W oczach miał łzy, ale kazał mi wsiąść do samochodu. Uciekliśmy....
- Nat... - usłyszałem.
Zamrugałem gwałtownie. Amelia i Phoe spoglądały na mnie lekko zaniepokojone.
- Zamyśliłem się... - wydukałem. - Proponuję na razie nie mówić tego innym. Niezbyt dobrze byłoby siać panikę. Jeżeli Komitet działa w ten sposób jak mówisz to cieszę się, ze nie miałem z nimi do czynienia. I może lepiej byłoby, żebyśmy na nich nie wpadli. Jeżeli jednak mają lekarstwo...
- Chyba nie chcesz próbować..? - zapytała Amelia, a w jej głosie był strach.
Nie odezwałem się. Chciałbym dorwać to lekarstwo... Mógłbym wyleczyć Markusa. Tylko on mi do cholery został na tym pieprzonym świecie.
- Phoe im uciekła... A jeśli możne wyjść, to i wejść można - powiedziałem.
- Tak! I zrobią z ciebie kolejny obiekt testowy czy coś jeszcze gorszego - uniosła się.
- Dobra... nie kłóćmy się... - sam nie wiedziałem co mam robić, co myśleć.
- Wyruszamy do Bostonu, tak jak ustalone było wcześniej. Dziś wszystko uzgodnię z grupą. O reszcie... o reszcie pomyślimy później - powiedziała Amelia.
- Ok...
Wyszliśmy z pokoju Amelii. Oparłem się o drzewo i odetchnąłem głęboko. Czułem się trochę jakbym się upił... albo czegoś naćpał. Phoenix podeszła do mnie. Zwiesiła głowę, nie patrzyła na mnie. Bawiła się dłońmi.
- Coś taka markotna? - spytałem.
- Teraz wiesz jaka jestem... tak naprawdę... - wyszeptała.
- No i? - spojrzałem na nią... ona uniosła na mnie zaskoczoną twarzyczkę.
- Nie boisz się? Nie czujesz do mnie wstrętu? Nie potępiasz mnie?
- Nie nie boję się... Czasem mi się to zdarza, ale naprawdę rzadko i nie mam w zwyczaju bać się dziewczyn.. to by uwłaczało mojej męskości, rozumiesz chyba... Wstręt? Potępienie? Bo co? Bo ktoś ci kazał robić coś czego nie chciałaś? Bo wolałaś zabić niż zginąć? W takim właśnie świecie żyjemy.
- Jestem, złym człowiekiem... - wyszeptała.
- Źli ludzie nie budzą się z krzykiem i płaczem. Źli ludzie nie potrzebuję, żeby ktoś ich przytulił i powiedział, że będzie dobrze... Ty jak się dziś rano okazało, potrzebujesz... Więc na mój prosty rozum nie jesteś zła.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. Milczała jednak.
- No i jako facet jaram się wszystkim co ostre.... Więc bardziej mi się podobasz gdy potrafisz tupnąć nogą - zaśmiałem się, a ona też się rozpromieniła. - No i tak trzymaj, mała.
<Phoe? Amalio co tam chciałaś powiedzieć?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz