-Wybacz mi na chwilkę. -zwróciłam się do Paula i podeszłam do Anny- Słucham.
-Po pierwsze, chciałam się zapytać co mamy robić z Trevorem, bo czasu zostało niewiele. -powiedziała- Po drugie... Mamy chyba kolejną członkinię w naszej grupie.
-Cieszy mnie to -uśmiechnęłam się, bo wzrosły szanse na to, że jednak nie pójdziemy sami- A jeśli chodzi o robotę... Sprawdźcie zapasy i stan broni. Jeśli dacie radę to skompletujcie latarki, koce i inne najpotrzebniejsze rzeczy. W tej chwili wszystko jest ważne. Jeśli coś będzie potrzebne to pytaj; to samo tyczy się ludzi. Jeśli chcą coś wiedzieć, to niech nie boją się pytać.
-Jasne, zrozumiałam. -na jej twarzy zagościł uśmiech- Zrobię jak mówisz, a ty nie romansuj za dużo...
-Hę? -podniosłam brew z zapytaniem, a moja siostra śmiejąc się odeszła do obozu.
I co ja miałam z nią niby zrobić? Z jej twarzy nie schodził uśmiech. Cały czas zadziwiało mnie to, jak może odnaleźć szczęście w takiej sytuacji...
-Nieźle się dogadujecie -usłyszałam głos Paula- Nie jest to często spotykane w dzisiejszym świecie.
-Tak... Nie wiem dlaczego udaje nam się zrozumieć. Kłócimy się, bo to naturalne, ale nasza trójka jest jedyną stałą rzeczą, w którą wierzymy.
-Czemu tak myślisz? -mężczyzna uważnie mnie obserwował.
-Bo w każdej chwili wszystko może się zmienić. Ludzie przychodzą i odchodzą, czy tego chcą czy nie. Ja natomiast wiem, że Annie i Trevor nie odejdą, choćby się waliło i paliło. -Paul słuchał tego co mówię- Nasi rodzice są nie wiadomo gdzie, o ile w ogóle żyją, więc musimy liczyć tylko na siebie.
-Sądząc po tym jak się zachowujecie, to na pewno dali sobie radę. Po kimś musieliście to odziedziczyć. -uśmiechnął się.
-Chciałabym w to wierzyć... Póki co nie warto się roztkliwiać, bo czeka nas niemała wyprawa. Mógłbyś spojrzeć ze mną na plan? Wydajesz się zaznajomiony z mapą.
-Jeśli tylko będę w stanie pomóc.
Wyjęłam kartkę z tylnej kieszeni i rozłożyłam ją na ziemi. Usiadłam na trawie i wskazałam palcem na zaznaczony białą oprawką mały kwadrat.
-Halifax, tu jesteśmy. Samo wyjście z miasta może długo trwać, ale kierujemy się na Bedford. Myślałam, żeby przejść się wzdłuż brzegu zbiornika wodnego. Co o tym sądzisz?
-Uważam, że to może się udać. -zaczął- Pod warunkiem, że szybko przejdziemy przez ulice miasta...
Wiedziałam czego się obawiał. Póki byliśmy zamknięci w obozie, to nic nam nie zagrażało. Wyjście na zewnątrz, było o tyle niebezpieczne, że w każdej chwili mogli zaatakować nas zainfekowani.
-Wiem, że to ryzykowne, ale innej drogi nie ma. Będziemy musieli się ukrywać i nie ma mowy o przystankach na tej trasie. Wszystko to może skończyć się dla nas tragicznie.
-Miejmy tylko nadzieję, że nikomu nic się nie stanie -w jego głosie dało się słyszeć troskę- Myślę, że to całkiem niezły plan, o ile unikniemy zombie.
-Wiem, wiem... Jeżeli wyjdziemy wystarczająco wcześnie to może unikniemy tej fali... -naprawdę bałam się całego przedsięwzięcia. Nie wiadomo ilu z nas dotrze w całości... - Droga do samego Bostonu to ponad 1000km... Nie wiem czy damy radę to zrobić....
-Jeśli będziesz nas prowadzić tak, jak do tej pory, to na pewno się uda.
Spojrzałam na niego ze smutkiem. To co powiedział, dodało mi sił, a teraz mogłam tylko spróbować postępować tak, żeby nie żałował wypowiedzianych słów...
<Paul?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz