Szczerze mówiąc to nieco żałowałem, że zapytałem. Nie chciałem sprawić jej przykrości, bólu.
- No już – powiedziałem i poklepałem ziemię obok siebie. Powoli i z wahaniem, ale usiadła obok mnie.
- Każdy tu swoje musiał przecierpieć – powiedziałem po dłuższej chwili. – Ja wcześniej, przed tym całym bałaganem, nie miałem tak źle. Moi rodzice byli dobrymi ludźmi, prowadzili restaurację. Kochali mnie i mojego brata... – urwałem na chwilę. Ciężko ich było wspominać. – Tylko, że ja za cholerę nie potrafiłem tego docenić. Wściekałem się gdy na coś mi nie pozwalali, wrzeszczałem i wyżywałem się.
Emily spojrzała na mnie uważnie.
- Taaa... wiem, okropny był ze mnie gówniarz. I niestety sporo wad mi do tej pory zostało, no i chyba mi już zostanie, do chwili gdy jakiś martwiak nie przegryzie mi tchawicy. W noc kiedy te cholerne martwaki wpadły do naszego domu chciałem zwiać. Zakosić ojcu samochód i jechać do kumpli. Miałem się zamiar urznąć w trupa.
Zaśmiałem się mimowolnie, słysząc jak to brzmi, i wspominając jak blisko mi do tego „trupa” było.
- Myślisz, że twój brat..., że on jeszcze żyje? – spytała bardzo cicho.
- Mark, był zawsze twardą cholerą. Był jedynym, który mnie umiał postawić do pionu, a to ogromne osiągnięcie. Mimo to... nie wiem...
Emy ziewnęła przeciągle.
- Dobra, mała - powiedziałem i lekko rozczochrałem jej włosy, co skwitowała wściekłym sapnięciem. – Zmykaj spać, ja jeszcze posiedzę.
- Możesz przestać czepiać się mojego wzrostu? – fuknęła.
- Ależ oczywiście... mała – zaśmiałem się i posłałem jej całusa.
- Burak – syknęła.
- Zawsze do usług i słodkich snów.
Siedziałem przez jakiś czas spoglądając na ogień. Po chwili jednak wstałem, żeby się przejść. Cicho przedzierałem się przez las słuchając otoczenia. Coś zaszeleściło. To była Amelia. Spojrzała na mnie spode łba, jakbym właśnie szedł kogoś co najmniej zarżnąć.
- Dobry wieczór – powiedziałem i uśmiechnąłem się. Sapnęła coś tylko gniewnie.
Chciałem iść dalej, gdy usłyszałem warknięcie. Kłopoty.
Skoczyłem w stronę Amelii i odciągnąłem ją od zarośli z których coś się wyłoniło. Martwiak. Wyszarpnąłem maczetę, gotowy do ataku, ale w ostatniej chwili znieruchomiałem. Mimowolnie cofnąłem się o krok wpatrując się w znajomą sobie twarz. Nie. Tylko nie to... To nie mogła być prawda. Przede mną stał Markus. Jego twarz była pokiereszowana, oczy zimne i puste, a spomiędzy warg wydobywało się nieprzyjemne charczenie. Nie zaatakował nas, tylko wlepiał we mnie oczy i poruszał wargami jak ryba, którą wyciągnięto z wody.
<Amelia?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz