Patrzyłam w ogień, ukradkiem zerkając na brata. Siedział na tym
drzewie, strugał jakiś patyk, wpatrując się w linię miasta na
horyzoncie.
-Wrócimy tam jutro?- zaproponowałam.
-Nie- rzucił krótko. Amy najwidoczniej postanowiła zająć się jedzeniem i nie wtrącać w dyskusję.
-Dlaczego? Powinniśmy- wiedziałam, że na mnie spojrzał, więc przekornie utkwiłam wzrok w płomieniach.
-Po
co?- w jego głosie dało się już wyczuć znużenie. Nie dziwiłam mu się. W
rzeczywistości, to właśnie Trevor kierował naszym życiem i odrzucał
wszystkie głupie pomysły.
-Kończy nam się jedzenie, oprócz noża
nie mamy broni. Coś poza bandażami by się przydało, na wszelki wypadek. I
nie wiadomo, czy znajdziemy wodę pitną- wyliczałam na palcach.
-Anna, ale przecież nigdzie nie idziemy.
-Co?- zapytała Amelia. -Przecież musimy, sam mówiłeś, że...
-Nieważne co mówiłem, dobrze?- głos miał spokojny i znów na nas nie patrzył- Tu nic nam nie jest.
-Ale Trev, o czym ty mówisz?- wycedziła moja siostra.
-Amy ma rację- poparłam ją- Musimy iść. Dzisiaj jest bezpiecznie, ale...
-Ale jutro może już nie być, wiem. Dziewczyny, znam te słowa na pamięć.
-Jeśli się nie zgodzisz i tak pójdę- rzuciłam. Byłam na niego cholernie zła. On sam nie wie, czego chce.
-Zgaś ognisko.
-Mówię serio.
-Ja też. Gaś ogień i idź spać.
Kopnęłam
w kilka dogasających już gałęzi, położyłam na nich skrawek starego
koca. Poczułam niemiły chłód ziemi, kładąc głowę na trawię.
patrzyłam w niebo. Ukradkiem dostrzegłam, że żadne z rodzeństwa nie spogląda w moją stronę.
Nie
rozumieliśmy się. Mogę się założyć, że Trevor ani Amy nie rozumieli
mnie, tak samo jak ja nie rozumiałam ich. Nie widzieli sensu w uśmiechu,
w nadziei i w poszukiwaniu środków.
A ja i owszem. Przecież to co się wokół działo, to nie tylko zainfekowani. Wyniszczali ludzkość, a natura działała swoje. Po opuszczeniu miast wręcz nie mogłam się doczekać, kiedy znów do nich wrócę. Poza tym chciałam przeżyć.
Hałas. Znajomy, nagły hałas. Usiadłam i zakryłam dłońmi uszy.
Amy
zerwała się na równe nogi, a Trevor zeskoczył z drzewa. Jakiś
zainfekowany znalazł sobie ofiarę. Jej krzyk rozrywał nocną ciszę,
przytłumiany tylko głuchymi warknięciami. Prawdopodobnie jakiegoś
walkera.
-Ty dalej uważasz, że nie potrzebujemy broni?- warknęłam w stronę brata, podnosząc się z ziemi. Ruszyłam w stronę miasta.
-Czekaj- głos Amy brzmiał dziwnie. Mogłam sobie niemal wyobrazić, jak karci spojrzeniem Trev`a.
Jednak on bez słowa nas wyprzedził.
-Coś ty znowu narobiła?- Amelia pokręciła głową.
-Tak, rzeczywiście- powiedziałam ironicznie- Ratowanie swojego tyłka to wielki błąd.
<Amy? xd>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz