Zaśmiałem się gorzko na jej słowa.
- Tak nawiasem, mała, to nie powinnaś się tak skradać, bo ktoś faktycznie zetnie ci głowę z ramion – powiedziałem wycierając krew z maczety. Musiałem wyczyścić ostrze jak już dotrę do swojego tymczasowego lokum. - Nie skradałam się i nie jestem mała – powiedziała marszcząc gniewnie brwi. - No do wysokich nie należysz – zaśmiałem się. – Więc jesteś mała. - Mam imię tak się składa – dziewczyna wyglądała na zirytowaną. Tak już działałem na ludzi, taki już mój psi urok. - Tak? A zdradzisz mi je czy mam ci czytać w myślach? - Emilly. Emilly Marie Evans. - Nathan Majers – uśmiechnąłem sie do niej ślicznie. – Zanim martwiaki pożarły mi przyjaciół wołali na mnie Nat, jak chcesz to też tak możesz. - Milusi jesteś, nie ma co – burknęła pod nosem. - Miło było cię poznać – rzuciłem i ruszyłem dalej. - Hej! – zatrzymała mnie. – Dokąd idziesz? - Niedługo się ściemni.... – zamilkłem, znałem to spojrzenie. Jak to było? Przygarnij kropka? Tak, tak to chyba leciało. – Nie masz się gdzie stlenić. Mam rację? Dziewczyna odwróciła wzrok. Widać było, że jest wystraszona i nie chce zostać tu sama. Z resztą nikt normalny by nie chciał, no może z wyjątkiem mnie, ja lubiłem działać sam. Nie miałem w planie nikogo ze sobą zabierać, ale... Noż kur*wa nie zostawię dziewczyny samej, jeszcze w nocy. - Dobra. Chodź, ale ostrzegam nie nadaję się na niańkę – powiedziałem i ruszyłem. - Dzięki – powiedziała Emilly zrównując się ze mną. Uśmiechnąłem się do niej. Na jedno to może i dobrze było z kimś pogadać. Wskoczyłem i podciągnąłem się po rusztowaniu. Wciągnąłem za sobą dziewczynę. Musiałem tę operacje powtarzać kilkakrotnie bo schody przeciwpożarowe były tak rozebrane, żeby nie mogło po nich wleźć nic co nie było na tyle inteligentne i zgrabne. Wygrzebałem z kieszeni klucze i otworzyłem kłódki, po czym szarpnąłem drzwi obite dechami dla wzmocnienia. - Witam w moich skromnych progach – powiedziałem otwierając drzwi i wpuszczając Emilly do środka. Moje mieszkanko nie było duże, ale szczelnie odgrodzone od ewentualnych nieproszonych gości. Okna były zabite tak, że zostały tylko nieduże szpary, przez które sączyło się dość światła, żeby nie siedzieć w totalnym mroku. W suficie była klapa, która mogła robić za wyjście bezpieczeństwa. No i spora sterta różnych rupieci, które w większości do niczego konkretnego się nie nadawały, no chyba, że do zabicia czasu, co też było ważne. Zamknąłem drzwi na cztery spusty i usiadłem na stercie koców. Otworzyłem plecak i wyjąłem z niego konserwy. - Smacznego – rzuciłem dziewczynie „obiadek”. Złapała zgrabnie puszkę i usiadła obok mnie. Poczęstowałem ją plastikowa łyżką do kompletu z żarełkiem i sam dobrałem się do zawartości. Byłem głodny jak wilk. W mgnieniu oka pożarłem więc swoją porcję. Odłożyłem pustą puszkę i wyjąłem maczetę. Zacząłem dokładnie czyścić ostrzeż z zakrzepłej krwi. Dziewczyna wyglądała na zakłopotaną, może wystraszoną. Mała, zamknięta przestrzeń zmienia ludzi. Budzi w nich niepokój, tym bardziej jak się jest zamkniętym z kimś nieznajomym. Nie wiesz w końcu czy ten ktoś nie chce uciąć ci łba, albo gorzej. - Spokojnie, nie mam zamiaru ci nic zrobić. Jakbym chciał mieć twoją krew na rękach to ściąłbym ci głowę tam na ulicy – wiem marne pocieszenie, ale byłem przynajmniej szczery. <Emilly?> |
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz