niedziela, 27 kwietnia 2014

Od Johnatana, C. D. Valentiny

Był sobie kiedyś chłopiec. Miał kochającą rodzinę, dużego psa... Kiedy chłopiec stał się mężczyzną i "zaliczył" pierwszą dziewczynę, doszedł do wniosku, że życie jest piękne, a on nie mógł trafić lepiej. Był w posiadaniu życia doskonałego, stał ponad wszystkich innych, kapitan drużyny koszykówki, szóstkowy uczeń, syn, którego rodzice pękali z dumy. Jego życie na prawdę wydawało się perfekcyjne... nawet za bardzo, ale nie przejmował się tym. Po prostu żył dalej. Idealne życie zaczęło się komplikować, kiedy jego brat gej, zaczynał sobie nieco bardziej pozwalać. Chłopak absolutnie nie tolerował brata. Nie akceptował jego trybu życia, tym bardziej partnerów, a przyprowadzał dziennie nowego. Niedługo potem zaczęła się epidemia. Gdy zainfekowanych było coraz więcej, zarazili i jego rodzinę. Gdy byli jeszcze w pełni świadomi, wysadzili siebie i dom w powietrze, pozostawiając chłopaka samego. Młodzieńca zalała lawina negatywnych emocji, momentalnie nie chciało mu się już żyć. Patrzył, jak ludzie się pogrążają, gotowi zabić dla jedzenia...
To prawdziwa historia. I to historia o mnie. Nazywam się Jonathan, przetrwałem.
Przemierzając puste ulice Halifax, sączyłem we wszystko spojrzenie pełne gniewu, smutku, rozczarowania, a w ustach czułem gorycz własnej porażki. To co stało się z tym, niegdyś pięknym miastem, przeraża mnie i wprowadza w głęboką apatię. Tak od tygodnia. Albo dwóch? Nie jestem pewien, straciłem poczucie czasu, poza tym, każdy dzień wygląda tak samo. Czasem może miałem towarzystwo w postaci jakiegoś powarkującego zombie, ale te znajomości trwają zazwyczaj tylko kilka sekund, nim go zabiję, albo ucieknę.
Spojrzałem w górę. Dziś jest wyjątkowo pochmurno. Teraz skierowałem wzrok przed siebie, patrząc na prześwit, między wieżowcami. Kilka promieni słońca oświetlało kamienną posadzkę, przed pewnym domem. Westchnąłem, przypominając sobie mój dom, całkiem podobny do tego tutaj. Skierowałem się w jego stronę, ale zatrzymał mnie krzyk, dochodzący z oddali. Odwróciłem się w stronę, z której dochodził. Wyglądało mi to na park, a nawet las. Krzyk ponowił się. Nie czekając dłużej, pobiegłem w tamtą stronę. Wiedziałem, że był to ludzki dźwięk. Wiedziałem też, że moja wyobraźnia, nie grała tu żadnej roli.
Na miejsce dotarłem szybciej, niż mi się zdawało. Zauważyłem zainfekowanego, leżącego na ziemi. Jeszcze się ruszał, ale był w wielu miejscach przebity i to wyraźnie czymś ostrym. Urwałem gałąź i załatwiłem go nią na dobre.
- Ohyda- mruknąłem do siebie i rozejrzałem się. Dostrzegłem krople krwi, które prowadziły nieco dalej, z ciekawości, poszedłem za nią. Kilka minut później, dostrzegłem dziewczynę - śliczna dziewczyną, ale to swoją drogą -, która siedziała pod drzewem, trzymając w dłoniach miecz. Gdy tylko mnie zauważyła, wlepiła we mnie wzrok. Jej noga krwawiła i to poważnie.
- Pomóc ci?- zaproponowałem.
- To miłe, dzięki. Możesz mnie zabić- wyciągnęła w moją stronę miecz. Palcem, stuknąłem się w czoło, nachylając się lekko i pokazując jej, że to absurdalny pomysł.
- Zainfekowany miał styczność z moją krwią. Zmienię się, więc i tak musisz mnie zabić- wytłumaczyła. Uśmiechnąłem się lekko.
- Więc ty go tak załatwiłaś... Spokojnie, dobiłem go, nie zmienisz się- odparłem, siadając obok niej, jednak dziewczyna spojrzała na mnie, jakby nie wiedziała, o czym mówię.
- Wiesz, że jeśli go zabiłem, to się nie zmienisz, prawda?
- Teraz już wiem. Ale może się wdać zakażenie, a o leki tutaj ciężko- uśmiechnęła się, wciąż na mnie nie patrząc.
- To ci pomogę. Wstawaj, widziałem nie daleko stąd niegroźny domek. Jestem Jace- wyciągnąłem w jej stronę dłoń.

<Valentina? O tobie mowa>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz