Spojrzałem w oczy Martkusa. Nie były tak zimne i pozbawione wyrazu jak mi się początkowo zdawało. Stał tylko, oddychał ciężko, jakby coś go męczyło.
Amelia uniosła nóż i chciała zadać cios. Powstrzymałem ją. Odruchowo. Tak było trzeba.
- Co ty wyrabiasz? – wrzasnęła dziewczyna.
Markus przeniósł wzrok ze mnie na nóż i... cofnął się o krok. Był.. przestraszony?
- Markus... – powiedziałem cicho, po chwili powtórzyłem imię brata, tym razem głośniej. A on... kiwnął głową. Kąciki jego ust uniosły się lekko, jakby chciał się uśmiechnąć.
- Co do...? – moja towarzyszka przestała się szamotać i stała osłupiała, ja z reszta podobnie.
Puściłem Amalię, a ona od razu zabrała się za rozmasowywanie przegubu.
- To mój brat, Markus. Rozdzieliliśmy się ponad dwa tygodnie temu. – wyjaśniłem nie spuszczając wzroku ze stojącego przed nami zombie, bo tym właśnie mój brat był. Nie trudno to było dostrzec, otwarte, a mimo to nie krwawiące rany, blada skóra, białe oczy i to jak się poruszał. Wszystko jasno dawało do zrozumienia, że jest martwy. A mimo to nie był bezmyślnym monstrum. Widziałem to w jego oczach, czułem. Mój instynkt działał.
- Dlaczego on tak stoi i się gapi? – spytała dziewczyna.
Czasami to czego nie znamy jest straszniejsze niż potwory. Bo potwory można zabić, wystarczy mieć czym, a nieznane... no cóż nigdy nie wiadomo co przyniesie.
- Nie mam pojęcia, ale on jest inny – powiedziałem i zrobiłem krok w jego stronę.
- Poczekaj – dziewczyna chwyciła mnie za rękę. – A jak...?
- To mi utniesz łeb. Dam ci nawet większą kosę, żebyś się nie namęczyła – powiedziałem i włożyłem w jej dłonie swoją maczetę. Nigdy nie rozstawałem się z ostrzem, ale tym razem mogłem zrobić wyjątek.
Dziewczyna niechętnie mnie puściła. Podszedłem do Markusa, stałem teraz na tyle blisko, że gdyby chciał się na mnie rzucić, raczej nie miałbym jak zwiać, ale wiedziałem, że mnie nie skrzywdzi. Byłem rozluźniony. Moje ciało nie czuło zagrożenia.
- N-nnn... – zacharczał zombie, po czym przymknął oczy i skrzywił się, jakby coś go bolało.
- N-nat..han – wyjąkał w końcu chrapliwie.
- On mówi?! – Amelia spoglądała na niego wyraźnie zszokowana. Oczy miała szeroko otwarte, szczęka też jej opadła.
- Kochanie, zamknij buzię, bo ci mucha wleci – poradziłem jej.
- Jak ja ci dam „kochanie”, to nigdy nie zidentyfikują twoich zwłok – syknęła wściekle.
Uśmiechnąłem się do niej w odpowiedzi. Zaraz mój uśmiech zbladł jednak. Cofnąłem się o krok i ciężko opadłem na ziemię. Westchnąłem ciężko.
- Ty kretynie – warknąłem na brata. – Jak mogłeś dać się tak urządzić.?!
Wcześniej miałem nadzieję, że Martkus jednak żyje, że martwiaki zapędziły go gdzieś, ale zobaczę go jednak całego i zdrowego. Teraz wiedziałem, że to niemożliwe. Stał tu, martwy. Może był inny, nie był potworem, ale nic nie wróci mu już życia.
Markus opadł na kolana tuż obok mnie. Ciężko i z głośnym jękiem. Zbliżył się i położył mi zimną, ciężką, lekko wilgotną dłoń na kolanie.
- P.. przep... raszam – wybełkotał.
- Dobra, tylko się nie rozklejaj, bo ci co odpadnie – burknąłem. Zombie znowu wygiął wargi w półuśmiechu. Wstałem i dźwignąłem go, bo sam nie mógł wstać.
- Rety, ile ty ważysz?! – jęknąłem, kiedy Markus oparł się o mnie niemal mnie wywracając.
- Co z nim zrobimy? – zapytała Amelia. Nadal była spięta, ale chyba przetrawiła, że ten martwiak nie jest do ubicia.
- Nie mam pojęcia, ale do obozu go zabrać nie możemy. Nie teraz... Wykończą go bez mrugnięcia. A ja nie pozwolę go zasiec – powiedziałem stanowczo i włożyłem za pasek maczetę, którą oddała mi dziewczyna.
<Amelia?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz