wtorek, 15 kwietnia 2014

Od Amelii, C.D. Anny

I tak właśnie kończy się współpraca z moim kochanym rodzeństwem! Niczego nie można ustalić, lecz nie to teraz było najważniejsze. Środek nocy, a my już się kłócimy.
Całą trójką pobiegliśmy w stronę bramy i przykucnęliśmy przy murze.
-Amy sprawdź, który Stopień tym razem. -powiedział szeptem Trevor.
Stopnie... kolejna cudowna rzecz wymyślona przez Komitet. Stek bzdur. Bo że niby jak podzielić umarlaków? Na tych bezpiecznych i niebezpiecznych? Prawda jest taka, że każdy jest zabójczy i paskudny. Powinno się raczej zrobić podział na "szybkość rozkładania się ciała" w zależności od tego, które cholerstwo cię ugryzie. Cała sytuacja jest po prostu chora.
W końcu udało mi się wyjrzeć ukradkiem zza bramy.
-Wygląda mi to na Stopień II -odpowiedziałam- Dasz radę go jakoś tutaj zwabić?
-Mogę spróbować, ale nie wiem czy zadziała. Annie chroń tyły.-zwrócił się do młodszej siostry.
Skinęłam głową na znak gotowości i delikatnie popchnęłam bramę. Wyszłam bezszelestnie na ulicę i wtedy dostrzegłam zło w jego pełnej odsłonie.
Kilka metrów ode mnie dostrzegłam dwie postacie. Chociaż lepiej byłoby powiedzieć jedną... i to co zostało z drugiej. Usłyszałam świst nad głową, a następnie dźwięk rozbitego szkła. Spojrzałam w tył. Teraz byłam pewna, że to Trevor rzucił szklaną butelką, żeby odwrócić uwagę zainfekowanego. Walker w tym samym momencie przerwał wykonywaną czynność i powolnie ruszył w stronę hałasu. To była moja jedyna szansa, żeby sprawdzić czy ofiara miała przy sobie cokolwiek niezbędnego do przeżycia.
Szybko podbiegłam do zwłok, które już zaczynały gnić i wydzielać okropny odór. Dla pewności, że resztki nie wrócą do życia, dźgnęłam ofiarę kilka razy tak, aby przebić się do mózgu. Wokół mnie rozbryzgała się czerwonobrunatna krew. Nigdy nie miałam pewności czy robię to dobrze... Szybko obmacałam kieszenie trupa. Całą zawartość przejrzę później, teraz nie ma na to wystarczająco czasu. Wstałam i zaczęłam biec w stronę bramy. Nagle upadłam głośno na ziemię, przygwożdżona przez ogromny ciężar. Poczułam przeszywający ból w okolicach nerek. Otworzyłam oczy.
Przed moją twarzą ukazało się paskudne oblicze walkera. Białe oczy, gnijąca skóra i wywalony na zewnątrz język. Przeszył mnie paraliżujący strach, jednak szybko się opamiętałam i przystąpiłam do działania.
-Trevor! -krzyknęłam z całych sił.
Stopień II był nadzwyczajnie silny. W tej chwili zaatakował raz i drugi. Cudem udało mi się uchronić od ugryzienia.
-Pieprzona kreatura!-wycedziłam przez zęby i oswobodziłam rękę. Mój nóż zawisł w powietrzu, tak by za chwilę utonąć w czaszce zainfekowanego. Raz, drugi, trzeci. Kopnęłam oszołomionego jeszcze walkera, tak aby móc wstać. Usłyszałam dwie pary kroków. W momencie Trevor i Annie pojawili się obok mnie.
Trevor rozbił kolejną butelkę i mocno wbił ją w konającego potwora. Jedyne co udało mi się dostrzec przez fale bryzgającej krwi, to wywalające się na drugą stronę białe źrenice. Ostatni raz zatopiłam ostrze w ramieniu zainfekowanego, by mieć pewność, że zginie. Usłyszałam ostatni wydech.
-Amelia żyjesz?! Boże święty, nie jesteś ranna? Powiedz, że nie zdążył Cię ugryźć?!-krzyczała za mną Anna.
-Ile razy mówiłem Ci, żebyś nie robiła tego w taki sposób?! Do cholery! Wiesz jak to się mogło skończyć?!
Trevor najwyraźniej wpadł w furię.
-Jeśli jesteś taki mądry, to sam zrób to lepiej! Radzę Ci siedzieć cicho, skoro nawet nie masz tyle odwagi, żeby wziąć do ręki pistolet!
-Już, dosyć!-próbowała uspokoić nas Annie- Ważne, że wszyscy są cali i zdrowi. Wracajmy już, nie mam ochoty natknąć się na kolejnych chodzących.
Wracając, panowała przytłaczająca cisza. Bolało mnie to, że nigdy nie umiem sprostać wymaganiom brata. Skoro to ja odwalam brudną robotę, to chociaż mógłby być milszy i nie krzyczeć na mnie. To wcale nie pomaga...
Szliśmy dłuższą chwilę, kiedy z rozmyślań wyrwał mnie cichy głos brata.
-Ehmm...Amy?
-Czego?-prychnęłam ostro, chociaż nie to było moim celem.
-Chciałem Cię przeprosić za wcześniej...-zaczął- Wiem, że nie powinienem krzyczeć, ale strasznie się przestraszyłem, że coś mogło Ci się stać. Nic na to nie poradzę. Jesteście wszystkim co mi zostało, bo nie mamy pewności czy rodzice żyją.
Stanęłam w miejscu, by móc popatrzeć mu prosto w oczy.
-To ja przepraszam... wcale nie chciałam tego powiedzieć. Ta cała sytuacja jest chora! - krzyknęłam, a łzy mimowolnie spłynęły mi po policzkach.- Przepraszam!
Trevor podszedł do mnie i objął mocno. Robił tak od kiedy pamiętam. Jako dzieci, świetnie się rozumieliśmy, jednak z wiekiem przestaliśmy się dogadywać. W obecnej sytuacji jest jeszcze gorzej. Jednak mimo naszych kłótni, wiem że mogę na niego liczyć. Tak samo sprawa ma się z Anną.
-No już, nie płacz.-szepnął i pogładził mnie po głowie- Nie wiem co bym zrobił gdyby coś wam się stało.
Westchnęłam i wytarłam mokre jeszcze oczy.
-Popatrzcie!-krzyknęła nagle Ann- Jaki piękny...
Spojrzałam w stronę gdzie wskazywała. Na niebie widniał piękny, lśniący księżyc. Towarzyszyły mu tysiące jasnych gwiazd.
-Wielka niedźwiedzica.-wyszeptałam pod nosem. Anna zawsze wiedziała jak poprawić nam humor i dodać otuchy. Była dla nas podporą i nadzieją.
-Dziewczyny...-zaczął z niepokojem Trevor- Ktoś tam stoi...
Spojrzałam przed siebie, a moim oczom ukazała się wysoka, czarna postać.
To chyba nie koniec wrażeń jak na jedną noc...

<Johann>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz